I've never seen a decent person among those who say they're going to save the world while forsaking the people around them. Those types of men are always so intoxicated by thier own hollow dreams that they call every little thing in front of them trivial.
Są takie miejsca, które są najbardziej wyjątkowe w całym wszechświecie. Takim miejscem jest właśnie Dyskretna Karczma "Różowy Chlebek". Niektórzy mówią, że pieką tu najlepsze maślane bułeczki przyprószone delikatną kruszonką. Inni, że można tu zjeść najlepszego pieczonego indyka (gul, gul - wiadomo, że to nieprawda). Jeszcze inni piją tu najsmaczniejsze, ciemne piwo z Oak. W każdym razie każdy miłośnik sektora spożywczego znajdzie tu coś dla siebie. Różowy Chlebek to także atmosfera! Drewniane, ciepłe wnętrze i różowo-białe girlandy wiszące na każdym kroku! I dużo kwiatków!
Tu właśnie wylądował Abele. Potarmosił chwilę głową i zdał sobie sprawę, że po raz kolejny musiał zderzyć się z przerażającą i nieprzewidywalną rzeczywistością. Było tu dużo ludzi, co niezbyt poprawiało sytuację, a pan gospodarz zamrugał jedynie, nie do końca rozumiejąc, co tu się właściwie zdarzyło. Panowie, którzy wcześniej byli z Ablem, zniknęli i w sumie, to nie wiadomo, co on tu miał właściwie ze sobą zrobić. Wstał, otrzepał się i rozejrzał. Hmm... starał się jak najszybciej przypomnieć sobie wszystkie rady ze szpitala, by jakoś przezwyciężyć swoją chorobliwą nieśmiałość i zdał sobie sprawę, że ktoś mu wspominał o tym, że powinien znaleźć pracę, bez ogródek zapytał więc gospodarza: - Czy mogę podjąć tu pracę?
Już po kilku tygodniach był pełnoprawnym piekarzem w karczmie. Co prawda, jego bułeczki zawsze, zamiast złocistego koloru, przybierały barwę węgla, ale z dnia na dzień było coraz lepiej. Potem gospodarz nauczył go robić ciasta oraz... obsługiwać. Ciasta były trujące, a obsługa dość nietypowa. Rosły facet w różowym fartuszku wzbudzał w wielu osobach mieszane uczucia. U panien zazwyczaj wywoływał piski radości, których Abel kompletnie nie rozumiał. Zresztą, analiza emocji różnych osób była mu kompletnie obca. Patrzył na ludzi i nie wiedział, jak ma reagować. Obserwował i uczył się różnych zachowań, które jednak w większości wyglądały mu na kompletnie bezużyteczne objawy ekstrawertyzmu. Gospodarz ponadto często ganił go za trujące ciasta i niezjadliwe bułki, ale Abel potrzebował czasu. Wcześniej umiał jedynie posługiwać się włócznią i znał podstawowe prawdy wszechświata - teraz uczył się wielu, być może potrzebnych, rzeczy. Tego dnia zszedł wcześniej do pracy (bo mieszkał na strychu karczmy) i zabrał się za ćwiczenie pieczenia. Założył swój różowy fartuszek z falbankami, a na głowie zawiązał chustkę w króliczki. Dziś chciał po raz pierwszy przygotować ciasteczka z rabarbarem, ale na początku wsunął bułeczki do piekarnika i na widoku dla klientów zaczął przygotowywać kruche ciasto. Karczma słynęła również z tego, że wszyscy mogli obserwować to, jak pracowali. Panie patrzyły czasem trochę za często na tego uroczego, małomównego młodego mężczyznę, który nigdy się nie uśmiechał, ale nad wypiekami pracował tak ciężko, jak ich mąż w pracy przez cały rok. Taki był ten Abele.
Prolog Pisałem już kiedyś o tym jak ciężkie jest życie wędrownego pisarza? Możliwe, że nie, więc to chyba najlepsza chwila, by coś o tym napisać. Już nie wspomnę o tym jak mało opłacalna jest to robota i zazwyczaj niedoceniania. Wszelkie niebezpieczeństwa, z którymi przychodzi się takiemu zmierzyć, to nic w porównaniu z czymś znacznie gorszym. Otóż utrata weny jest naprawdę rzeczą straszną. Brak jakichkolwiek inspiracji może zakończyć się wpatrywaniem w puste, białe stronice książki. W przypadku upartych, natrętnych pisarzy, zazwyczaj skutkuje to szukaniem inspiracji właściwie we wszystkim, w czym tylko tę inspirację można odnaleźć. Początkowo próbowałem jej szukać podczas siedzenia w parku w Oak, patrząc na ludzi z otwartą książką i piórem w ręku. Jednak nic z tego! Nie byłem w stanie napisać niczego sensownego, nie licząc paru przekreślonych przemyśleń, ale te też były pozbawione sensu. Nawet okolica nie była warta jej opisania. Kto chciałby w końcu czytać o czymś, co w danej historii będzie akurat najmniej istotne? Dlatego zamiast zająć się opisywaniem budynków, przypadkowych osób, natury czy czegokolwiek, co niby dałoby się w tej chwili opisać, postanowiłem skupić się na gołębiu. Nie był to taki zwykły gołąb – tak powinienem napisać, ale ten gołąb nie różnił się właściwie niczym od innych gołębi, oprócz bycia jedynym gołębiem w okolicy. Zbliżające się czarne chmury nie zwiastowały niczego dobrego, a gołąb po prostu sobie chodził, machając głową w przód i w tył, jak na gołębia przystało. Czasem nawet wydał z siebie typowy gruchot gołębia. To niezwykłe, jak tak proste zwierzę może zwrócić na siebie uwagę, swoją codzienną egzystencją. Wystarczy jedynie skupić się chwilę na jego czynnościach, a te wydadzą się czymś niezwykłym, na tle szarej codzienności. Nie mogłem wręcz oderwać od niego wzroku, a pióro nie schodziło z kartki, kreśląc kolejne czarne litery. Nagle gołąb, jakby nigdy nic, wzbił się w powietrze i zaczął lecieć! W końcu tak czynią gołębie, odlatują. Jednak ja nie mogłem pozwolić mojemu gołębiowi uciec! Stał się moją weną! Mocą napędową! Czymś, co mnie na powrót ożywiło! Nie odwołując książki, ani pióra ruszyłem czym prędzej za nim. Pisząc biegłem za nim, nie zważając na ludzi na których wpadałem. Po prostu goniłem za moją inspiracją! Ta uciekała ode mnie, nie rozumiejąc całkowicie moich uczuć! Jak niby mogła rozumieć, będąc jedynie gołębiem! W każdym razie nie mogłem odpuścić. Już nawet zapomniałem co takiego ekscytującego było w tym zwierzęciu, ale biegłem dalej. Musiało to idiotycznie wyglądać, lecz nie przestawałem. Wbiegałem w kolejne uliczki, gubiąc się wśród nich, ale to nie było ważne! Ścigałem go do czasu, aż nie wleciał przez okno do jakiegoś budynku. Oczywiście musiałem się dostać tam za nim, lecz nieco inną, bardziej cywilizowaną drogą. Okno mimo wszystko okazało się być za wysoko, a nie miałem zamiaru się tam wspinać z książką w ręku. Z tego powodu odnalazłem właściwe wejście do karczmy „Różowy chlebek”. Może gdyby nie gołąb, jakoś bardziej bym się nad tą nazwą rozpisał. Zamiast tego jak torpeda wleciałem do środka i szybko rozejrzałem się po okolicy, szukając wzrokiem ptaka. Z prawej były stoły i z lewej również były stoły, zaś z przodu był mężczyzna w różowym fartuszku, z chustą w króliczki, który został nagle zaatakowany przez gołębia. Ptak był dość waleczny. Latał wokół głowy jakiegoś osobnika, prawdopodobnie pracownika tego przybytku. Dziobał go i atakował swoimi pazurami, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Przysiadłem przy jednym ze stołów, przygotowując się do opisania tego niezwykłego starcia, ale wtedy dostrzegłem, że gołąb ma coś przy nóżce. - Gołąb pocztowy? – rzuciłem w powietrze. Czy to był na pewno ten gołąb, którego wcześniej widziałem i ścigałem? Czemu więc nie zauważyłem wcześniej tego co ma przy sobie? Mimo wszystko zdecydowałem się pozostać w karczmie, obserwując wyczyny ptaka i mężczyzny, w dość śmiesznym stroju.
Ten dzień zaczął się jak każdy inny. Trzeba było wstać, wykonać poranną toaletę i zejść na dół, aby wziąć się do pracy. Mycie rąk, ubranie fartuszka i założenie chustki w króliczki na głowę. Potem ciasto. Wyrabianie go szło mu już całkiem sprawnie, ale wciąż zastanawiał się, dlaczego większość jego wypieków okazywała się niezjadliwa dla klientów. Gospodarz był miły i próbując nie dawał po sobie poznać, że coś jest nie tak, Abel jednak w swojej nieświadomości nie rozumiał tego i uważał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Gdy ktoś nie reagował uśmiechem, to podobało mu się to, co działo się wokół, tak? Nie zrażając się więc, Abel popełniał kolejne wypieki. Dzisiejszy dzień także miał służyć głównie doszkalaniu się w trudnej materii kuchennej, jednak gdzieś tak koło południa do karczmy wpadło ptaszysko i nim ktokolwiek się zorientował, już atakowało biednego, młodego piekarza. - Argh! - warknął, starając opędzić się od gołębia. Jeszcze mu narobi na jedzenie, jego niedoczekanie! Starał się pochwycić ptaka w silne dłonie i po prostu go wynieść, żeby już im nie przeszkadzał. Kiedy jednak to się stało lub nie, w drzwiach karczmy stanął jakiś zafascynowany gość. Co? Pocztowy? Abel zerknął mimochodem na nogi gołębia. Rzeczywiście, coś na nich było. Ale kogo to obchodzi. Pewnie ptak zabłądził. - Dzień dobry, pomóc w czymś? - zapytał od razu, patrząc pytająco na nowego gościa. - Tylko wyniosę go za drzwi i zaraz będę mógł pana obsłużyć. Ech, te ptaszyska to jakaś tragedia. Czemu musiały wpadać właśnie w taki sposób do jego nowego domu?
MG: Po chwili machania rękoma, złapał ptaka w dłonie i ruszył z nim w kierunku wyjścia. Nic nie mówiłem, jedynie zapisywałem wszystkie zdarzenia. Gdy tak przypatrzyłem się temu mężczyźnie, to stwierdziłem, że może być starszy ode mnie o co najmniej dwa lata. Był wyższy o głowę i nieco szerszy w barkach. Przeczesałem do tyłu czarne włosy, widząc jak wyrzuca ptaka za drzwi. Początkowo nie widziałem jak zareagować. Dopiero co zdałem sobie sprawę, że wbiegłem do karczmy za gołębiem, wraz z czerwoną księgą. Stałem jak wyryty, szukając jakiejś właściwej odpowiedzi, spoglądając raz w oczy piekarza, a raz w książkę. -Ten gołąb… - wpierw napisałem, a dopiero później wypowiedziałem dane słowa. – Ja w sumie przybiegłem tu za nim. I to chyba tyle… Już myślałem, że utracę wszelką wenę. Czułem, że nie będę w stanie napisać już więcej słów. Niby było tyle ciekawych rzeczy do opisania, ale w rzeczywistości nie były niczego warte! Stałyby się jedynie pustymi słowami bez żadnego znaczenia, a sam piekarz byłby nikim więcej jak kolejnym, zwykłym piekarzem. Świat stałby się na tyle nudny, że nie dałoby się już napisać żadnej niezwykłej historii. Na szczęście gołąb tak łatwo nie odpuścił! Znalazł drogę, by ponownie wlecieć do karczmy. Przysiadł na ladzie i zaczął dziobać okruszki chleba. Wiedziałem, że to musiało coś oznaczać. - Zaczekaj! – odwołałem księgę wraz z piórem i złapałem mężczyznę za ramię. – Nie wyrzucaj go! To wszystko… To jest przeznaczenie! Nie przez przypadek ten gołąb przyleciał akurat tutaj. Nie przypadkiem również pobiegłem, aby go złapać! Nasze spotkanie również nie jest rzeczą przypadkową. Tak musiało się stać, żeby… - żeby coś się stało. Chociaż nie wiem. Możliwe, że brzmiałem trochę jak jakiś dziwak, wielki fanatyk gołębi. Lecz miałem jakieś przeczucie. Skoro dzięki temu zacząłem pisać, to musiałem doprowadzić tę historię do końca, jakkolwiek miałaby się potoczyć. - Właściwie to nie wiem... - dopowiedziałem spoglądając gdzieś na bok, lekko zawstydzony swoim zachowaniem.
Przez dłuższy moment patrzył pytająco na nowego klienta. Potem jego spojrzenie przeniosło się na trzymanego w rękach gołębia. Już chciał go podać specyficznemu mężczyźnie, gdy ten zaczął gadać coś o przeznaczeniu i Abel już kompletnie zgłupiał. Jakie przeznaczenie? O co w ogóle chodziło? Znowu posłał pytające spojrzenie na ptaka, żeby następnie odwrócić go przodem do siebie i spojrzeć w jego gołębie oczy. Czy zdradzały może jakąś wiedzę? Nie powiedziałby. Gołąb jak gołąb - zazwyczaj takie gruchają tylko i srają gdzie popadnie. Nie czuł do nich jakiegoś wielkiego przywiązania. Abel wreszcie zebrał się w sobie i ponownie zerknął na klienta. - He...? - Tyle inteligencji zdołał z siebie wydobyć. Cóż, niewiele można się jednak spodziewać po takich biednych piekarzach, którzy rzadko w swojej karierze spotykają się z czymś bardziej paranormalnym niż przypalone bułki. - Co ma pan na myśli? Gołąb wyrwał się z uścisku i poleciał dziobać okruszki na stole, a Abel przyjrzał mu się uważnie, żeby odnaleźć jakąś wiadomość na jego nodze lub gdziekolwiek. Rzeczywiście, na czerwonej nóżce znajdowało się coś w rodzaju karteczki. Mężczyzna, przy pomocy gołębia, odwiązał wiadomość od nogi ptaka i sprawdził, co się w niej znajduje.
MG: Początkowo patrzyłem na niego szukając jakiegoś właściwego wyjaśnienia dla zaistniałej sytuacji. Nigdy nie lubiłem takich sytuacji, gdy powiedziało się parę słów za dużo i dalej niewiadomo co powiedzieć. Musiałem wpierw się rozejrzeć, podrapać tył głowy i zrobić dziwną minę, by ostatecznie westchnąć. Do głowy przychodziło mi tylko jedno wytłumaczenie. Natychmiast przyzwałem książkę i zacząłem pisać. - Nazywam się Lukrecjan Clif. Jestem wędrownym pisarzem, co oznacza, że dużo podróżuję i przy tym piszę książki. A na chwilę obecną przychodzi mi się mierzyć z przygnębiającym brakiem weny, którą próbuję odnaleźć na wszelkie możliwe sposoby. Może faktycznie przesadziłem z tym przeznaczeniem – piekarz musiał jeszcze poczekać, aż zapisałem te słowa, a dopiero później je wypowiedziałem, już po odwołaniu książki i wyciągnięciu w jego stronę ręki. Następnie patrzyłem przez jego ramię jak odczepia kartkę papieru od nogi gołębia. Początkowo wydawała się być dość mała, ale gdy ją rozwinął, wyszła z tego dość spora kartka. Jak się okazało, był to list. Natychmiast przyzwałem książkę, aby przepisać jego treść.
List:
Szanowny panie piekarzu z „Różowego chlebka”, albo inna osobo, która w „Różowym chlebku” akurat przebywa. Nie bez powodu piszę do ciebie ten list. Kiedy byłem młodym chłopcem, często przybiegałem rano po bułki do tego przybytku, ponieważ mieszkałem tuż obok. Możliwe, że nie zostałem zapamiętany, ale to nie istotne. Moja podróż zaczęła się właśnie w tym miejscu. Po tym jak kupiłem trzy przepyszne bułki i wyruszyłem w świat w poszukiwaniu pustelni, w której mógłbym się osiedlić… Jak się przekonałem, nie było warto. Jest strasznie nudno i nic się nie dzieje! Chciałbym teraz wrócić, ale nie mam pojęcia jak! No i utknąłem, gdzieś daleko stąd. Przydałaby mi się drobna pomoc. Na tych, którzy mnie odnajdą, czeka oczywiście nagroda.
Abel z początku starał się jakoś ogarnąć ten natłok informacji, ale nie szło mu zbyt dobrze. Jak się raz miało amnezję i nawet nie jest się tego do końca świadomym, to trudno potem zapamiętywać wiele spraw naraz. O ile jeszcze miano Lukrecjan Cliff wbiło mu się w pamięć, o tyle z resztą było już nieco gorzej. Pisarz? A, dobra tam, czy to ważne teraz? Skupił się na liście, który okazał się być jeszcze dziwniejszy i enigmatyczny niż to, co zafundował mu przed chwilą gość piekarni. Moment, co? Pustelnia? Bułki? Czemu, do cholery, miał go niby szukać? Dlaczego dopiero teraz odniósł wrażenie, że ludzie są naprawdę dziwni? Długo mu to zajęło. Czytał list chyba z trzy razy, żeby niczego nie pominąć. Może pójść z tym do gospodarza? To miałoby jakiś sens. Tamten mógł kojarzyć chłopaka. Bo niby jak mają go zna... Ej, moment, czemu w ogóle mieli go szukać? Spojrzał na ostatnie słowa listu. Nagroda. Czemu to tak mocno przyciągnęło jego wzrok? Przez dłuższy moment wpatrywał się jeszcze w ten tajemniczy zapis, aż wreszcie westchnął. Było mu tu dobrze. Co prawda, nie umiał robić jeszcze dobrych bułeczek, ale powoli się uczył, wychodziło mu coraz lepiej. Gospodarz nie płacił mu wiele, ale Abel wiele też nie potrzebował. Po prostu żył sobie skromnie, uczył się fachu i przed przygotowaniem bułek, ćwiczył na zewnątrz, żeby nie zapomnieć trudnej sztuki machania włócznią oraz biegania. Wzdrygnął się, słysząc słowa pisarza. - My? - zapytał, mrugając ze sporą częstotliwością, żeby wyrazić swoje zaskoczenie. - Erm... Wciąż nie do końca wiedział, co z tym zrobić. No bo jak to tak, opuści gospodarza? Był mocno rozdarty między wewnętrznym pragnieniem przygody, a pozostaniem w tym przemiłym miejscu.
MG: Piekarz zdawał się być dość skonfundowany. Jednakże takie okazje nie zdarzały się zbyt często i zazwyczaj nie były przez nikogo zapowiadane. Poza tym, to byłby genialny materiał na książkę! Przypadkowo spotkany piekarz wyrusza w świat, by odnaleźć zagubionego pustelnika i dzięki temu staje się bohaterem światowej sławy! To jednak musiało być przeznaczenie! To ono doprowadziło mnie tutaj, żebym to wszystko opisał nie mogę już odpuścić! Lecz… Jak tak się przyjrzałem różowemu fartuszkowi i chuście z królikami, stwierdziłem, że to chyba nie najlepszy materiał na samotnego bohatera. Gdyby coś mu nie wyszło cała opowieść mogłaby zakończyć się w niewłaściwym momencie, a materiał jest zbyt cenny, żeby go nie pociągnąć. Musiałem więc wymyślić coś innego. - Nie możemy przecież tak tego zostawić! Lecz sami zapewne niewiele z tym zdziałamy. Do tego będą potrzebni profesjonaliści… Najlepiej magowie… Wystarczy zrobić zgłoszenie i porozsyłać po gildiach, czyż nie?! To będzie genialna historia! Nawet sobie nie wyobrażasz ile bym dał za to, żeby ją opisać! To byłaby moje najlepsze dotychczasowe dzieło! Ale póki co, możesz sprzedać jakąś bułkę…
Z minuty na minutę, całą sytuacja robiła się coraz bardziej skomplikowana i dziwna. Jaka książka niby? O co chodziło? Czemu on się w to wplątał... Nie wiedział dlaczego, ale zatrudnianie magów skojarzyło mu się w pewien sposób źle. O co mogło chodzić? Uniósł wzrok ku sufitowi, być może mając nadzieję, że odpowiedź spadnie z nieba, ale tak się, niestety, nie stało. Wtedy spojrzenie Abla powróciło do ciekawego człowieka stojącego przed nim. - Nie za bardzo się na tym znam, więc, jeśli byłby pan tak miły - powiedział, przekazując mu list. - Ja tylko piekę bułki... Po chwili wrócił za ladę i wyciągnął to pieczywo, które przygotował rano szef. Nie chciał narażać świeżego klienta na bóle zębów i smutne następstwa kosztowania swoich przysmaków. Dla nikogo to nie była łatwa sytuacja, ale część pań, zachwycona zapewne aparycją Abla, rzucała się na głęboką wodę i testowała jego bułki każdego dnia. Nie zazdrościł im. - To czego chciałby pan spróbować? - powiedział. Wciąż dręczyła go sprawa pustelnika. Czemu tak bardzo zajmował sobie tym głowę? To magowie powinni coś z tym zrobić, a nie on, prosty piekarz. Prosty piekarz z bronią w ręku... Cóż. Nieważne. Przeszedł w stan spoczynku, czy coś.
MG: Tak właśnie zostałem zbyty przez typowego piekarza, w typowej karczmie z bułkami. - Ja jestem tylko wędrownym pisarzem! – odpowiedziałem, wciskając mu z powrotem list. Najwidoczniej sam musiałem wszystko zorganizować. Westchnąłem ciężko, wcześniej zapisując to westchnięcie w czerwonej książce. Zamknąłem ją i odesłałem do magicznego wymiaru. Tak widocznie musiało być. - Chyba jednak nic. Pójdę zobaczyć co da się z tym zrobić. Jednak nie martw się panie piekarz! Jeszcze tutaj wrócę. I radzę do tego czasu upiec dużo bułek! – następnie wybiegłem z karczmy, nie dając piekarzowi czasu na odpowiedź. Skoro to ode mnie zależało, jak się to dalej potoczy, musiałem działać po swojemu. Nie mogłem jednak dać ogłoszenia w swoim imieniu, a gdybym siebie mianował zleceniodawcą, to też byłoby trochę dziwne. Pan piekarz jeszcze mi za to podziękuje. Do tego czasu musiałem zrobić mu odpowiednią reklamę. Jak to dobrze, że żyjemy w świecie magii…
Rozdział I
Jak każda niezwykła historia, ta również musiała rozpocząć się w jakiejś karczmie, gdzie miała się spotkać czwórka bohaterów. To był wyjątkowo paskudny dzień. Deszcz lał, jakby ktoś rozerwał chmury, a wiatr bezlitośnie targał drzewami. Tego dnia prawie nikt nie przychodził do „Różowego chlebka”. Jeżeli już ktoś się zjawił, to nie różnił się niczym od ludzi, którzy przychodzili w ciągu ostatnich trzech dni. Niby czymś zainteresowani, ale ostatecznie kupowali bułki i wychodzili. Takich osób nawet nie było warto opisywać. Co prawda czasem przyszedł ktoś, kto całkiem nieźle się zapowiadał, ale ostatecznie nikt nie nadawał się na bohatera tej opowieści. Niekiedy, kiedy przybył ktoś bardziej natrętny, kto zapytał piekarza o list, bądź też o ogłoszenie, które oprócz misji zawierało reklamę „Różowego chlebka”. W większości były to młode niewiasty, które w rzeczywistości niezbyt były zainteresowane samym zadaniem. Może coś źle napisałem w tym ogłoszeniu… Oczywiście zdarzały się przypadki bardziej zainteresowane, ale kiedy tylko zwrócili wzrok w moją stronę, przychodziło mi chować się pod stołem, albo wyskakiwać przez najbliższe okno, by uniknąć interakcji. Nie każdy nadawał się do tego zadania. Mimo wszystko, dzięki mnie, piekarz Abel miał w ostatnim czasie ogromny przyrost klientów. Skąd niby dowiedziałem się jak miał na imię? Jestem wędrownym pisarzem, mam swoje sposoby by dowiadywać się jak kto się nazywa. Jednak akurat tego dnia było całkowicie pusto, nie licząc samego piekarza, oraz gołębia, który zdążył się już całkowicie przyzwyczaić do latania wokół Abla. Ptaka nie dało się już przegonić z karczmy, gdyż za każdym razem wracał. Na szczęście swoje potrzeby załatwiał na zewnątrz. Widocznie był to bardzo mądry ptak. Siedziałem w najmniej rzucającym się w oczy miejscu, skąd mogłem widzieć wszystko, a nie wszystko mogło widzieć mnie. Tam próbowałem pisać kolejne słowa, które ostatecznie zdawały się nie mieć sensu. Dość często więc przychodziło mi wyrywać kolejne błędnie zapisane strony, aby przerzucić nimi do śmietnika. Zrezygnowany myślałem, że będzie to kolejny stracony dzień. Nawet jeżeli ktoś przybył akurat tego dnia do karczmy, to nie myślałem o tym, żeby w jakiś sposób opisywać te osoby. Nie sądziłem, że mogłyby odegrać jakąkolwiek rolę w tej historii. Myślałem, że to zwykli podróżnicy, którzy przyszli po bułki i zaraz sobie pójdą. Chociaż jedna postać tego dnia zdawała się być dość niezwykła. Nie często można było zobaczyć ogoniastą istotę, która w miejscu głowy miała dynię.
Patrzył na odchodzącego piekarza jak na kogoś naprawdę dziwnego i z kosmosu. No bo o co w tym wszystkim chodziło? Abel jedynie podrapał się po głowie i wrócił do roboty, choć nie ułatwiał mu tego latający wokół gołąb. Jasna cholera, ptaku, nie wlatuj do pieca! I nie w mąkę! NIE ZŻERAJ MI CIASTA! Jest taki moment, kiedy nawet spokojny człowiek, buc bez empatii, zaczyna odczuwać swego rodzaju irytację. Nie rozumie do końca, dlaczego. Zapewne chodzi tu o brak kontroli nad jakimś czynnikiem. To by się zgadzało z tym, o czym kiedyś mówił mu Pan Lis. Brak kontroli potrafi wyprowadzić z równowagi, ale należy się w takich chwilach wyciszy... - ABEL, CO TU ROBI TEN PTAK! - wrzasnął gospodarz. No i tyle było z wyciszenia. Wytłumaczenie gospodarzowi sytuacji zajęło trochę czasu. Opadły mu ręce, gdy następnego dnia widział pomór wśród klientów i powodem nie były ciekawe bułki podopiecznego. Zupełnie jakby ci, którzy nawet chcieli tu przyjść, zaczęli mieć jakieś wątpliwości w tej materii. Siedział jedynie pisarz, który zajmował się swoimi sprawami. Gołąb znalazł sobie miejsce przy oknie i stamtąd obserwował dalsze poczynania młodego piekarza, czasami tylko wzbijając się w powietrze i robiąc jazgot swoim gruchaniem (o ile w ogóle jest to możliwe). Zaczynało być tu coraz dziwniej. Już nie tylko pieczywo zasługiwało na... specjalny znak jakości, ale także piekarz we własnej osobie. Abel w końcu zauwazył, że ktoś przyszedł. A nawet większa grupa. Zmarszczył brwi. No takich dziwadeł to on nie widział już dawno. Z drugiej strony - w szpitalu zetknął się z naprawdę sporą grupą postaci o różnych uwarunkowaniach psychofizycznych, więc nie powinno mu to chyba robić wielkiej różnicy? Gołąb zagruchał i podleciał do pisarza, wpatrując się w przybyszów.
Ostatnie dni były nadzwyczaj pracowite. Przynajmniej Vista miała mniej jak więcej wolnego czasu. Sporą część dnia pochłaniała jej papierkowa robota, która przeplatała się z popijaniem kawy i naprawianiem szkód w wyniku zepsucia trzech ekspresów. Niejednokrotnie kilku radnych piorunowało ją wzrokiem, zwłaszcza gdy spostrzegli, iż trzecie urządzenie padło zaraz po naciśnięciu przez nią jednego guziczka! Oczywiście miała zamiar to odpracować i znaleźć powód, dlaczego pasmo złych zdarzeń kawowych trzymało się jej. Afera kofeinowa musiała jednak zaczekać, bo zło w końcu nigdy nie śpi. Dziewczyna nie mogła dać mu za wygraną, jednak ekspres numer cztery miał okazje pożyć nieco dłużej! - WAAAAAA- WAAH, Łał! - padły tylko odgłosy zachwytu, kiedy różowowłosa znalazła się już przed lokalem. Jeśli tym razem się nie pomyliła, to właśnie był on! RÓŻOWY CHLEBEK! Nazwa ewidentnie wskazywała na to, że los sam chciał, ażeby dziewczę podjęło się tego zadania. Niebezpieczne przygody, odległe podróże, a i na pewno czający się gdzieś potężny, zły arcywróg, którego tylko ona mogła pokonać. Niczym prawdziwa heroina z gier musiała dać z siebie wszystko, jednak nazwa lokalu zasługiwała na odgłosy zachwytu. - To Różowy Chlebek, prawda? Prawda?! - zakrzyknęła na wejściu, rozglądając się za kimś, kto mógłby odpowiedzieć na jej pytania. Wszystko trwało kilka chwil, bo po chwili zlokalizowała ciemnowłosego mężczyznę, do którego podeszła, przyglądając mu się z każdej strony. - Pracuje pan tutaj, ne? Przyszłam tutaj w sprawie misji odnośnie jakiegoś pana pustelnika, który szuka domu, ale nie wiem, czy trafiłam w dobre miejsce. O, właśnie! Wasze wypieki są różowe, prawda? Jeśli tak, to poproszę jeden chlebek! Panu Ondrejowi z pewnością się spodoba... - dopowiedziała tylko różowowłosa, zatrzymując się tuż przy Abelu/ladzie - w zależności od tego, gdzie ten się znajdował i czy ona mogła się tam dostać. Na dodatek jej ożywiona gestykulacja poskutkowała tylko tym, że kilka okolicznych ozdóbek lady, czy stołów wylądowało przypadkiem na ziemi. Oczywiście cały lokal z pewnością mógł ją usłyszeć, jednak nie w tym rzecz. Cały czas miała wrażenie, że o czymś zapomniała, a ta myśl zaprzątała jej głowę w dość sporym stopniu. - O czym to... Ach, tak! Przepraszam brak manier. Viscotte Tangerine de la Cruz - odparła tylko, wyciągając łapkę w kierunku ciemnowłosego, a i licząc, że ten będzie jednak skory do rozmowy, czy udzielenia informacji, bądź te w jakiś sposób napłyną.
Abri na miejsce dotarła w sposób najbardziej wygodny dla siebie - pod postacią białego kruka. Uwielbiała podróżować w ten sposób. Widoki z góry były po prostu cudowne, a w skrzydlatej formie czuła się zawsze nadzwyczaj wolna. Nic jej nie ograniczało, była tylko ona i...przestworza. Kiedy znalazła karczmę najpierw wylądowała na jednym z okiem i rzuciła okiem do środka aby się upewnić, że jest to miejsce, którego szukała. Następnie uznając że mimo wszystko nie wypada tak po prostu pokazywać się ludziom w ten sposób, znalazła sobie odosobnione miejsce na tyłach budynku i zmieniła się w człowieka. Kiedy stanęła na ludzkich nogach, rozprostowała spódniczkę i poprawiła Czarną Wskazówkę która spoczywała u jej pasa. Była zadowolona z tego, że udało jej się po tak długim czasie tego-nierobienia tchnąć w nią nieco swojej magii aby ta zawsze przy niej była. Tak...było by to nadzwyczaj kłopotliwe gdyby gubiła ją przy każdej przemianie. Jeszcze szybko poprawiła włosy odrzucając je do tyłu, po czym postanowiła, że jest gotowa na spotkanie z ludźmi. Weszła do środka karczmy i pierwszą rzeczą, która rzuciła jej się w oczy, była obecność niedawno poznanej znajomej. Od razu ruszyła w jej kierunku, aby się przywitać - Witaj Vista-chan Następnie rozejrzała się po pomieszczeniu zastanawiając się co powinna zrobić teraz. Zauważyła również gołębia, który siedział przy człowieku który coś pisał. Zastanowiła się chwilę nad tą sytuacją po czym doszła do wniosku, że nie ma w karczmie więcej gości. - Ty też w sprawie misji? - zapytała różową koleżankę z zaciekawieniem, po czym pozwoliła, aby cała sytuacja potoczyła się dalej sama. Wiedziała, że Viscotte na pewno się w tej kwestii rozgada...
Kolejny dzień, kolejna misja. Oby tym razem było to coś poważnego, pomyślała Ururu wciągając buciki. Sprawdziła kilka razy czy ma wszystko co potrzebne w kieszeniach. Znalazło się nawet trochę wolnego miejsca, lecz szybko zapchała je słodkimi bułeczkami. Dobrego jedzenia nigdy za wiele! Czas ruszać na misję pełną misjowania. Czy coś. Opuściła swój tymczasowy hotel i ruszyła piechotką na miejsce rozpoczęcia misji. Wyszła całkiem wcześnie, chciała dotrzeć tam pierwsza, aby się rozejrzeć po otoczeniu, nim dotrze reszta osób mających być jej towarzyszami. Ciekawe na kogo teraz trafi. Poza tym wiedząc, że owy miejscem jest karczma, chciała sobie wypić jakąś herbatkę czy coś. Niestety los chciał inaczej - po drodze Ururu asystowała kilku pajączkom, które pragnęły przejść przez uliczki pełne zmierzających do pracy ludzi. Tak więc pajęcza panienka cierpliwie przenosiła stawonogi spotkane po drodze, przy okazji ucinając sobie z nimi krótkie pogawędki i tworząc wokół siebie aurę schizofrenika w oczach mijanych osób. Niestety zauważyła, że żaden z nich jej nie odpowiedział. Dziwne... No ale w końcu dotarła. Wchodząc do środka ściągnęła kulturalnie kapelusik, chociaż nie była mężczyzną. No cóż, czasami tak wychodziło, że wolała coś zrobić niż tego nie zrobić. Rozejrzała się z uśmiechem po Różowym Chlebku. Czyż ta nazwa nie była cudowna? Czy mieli tu może różowe chlebki? Właściwie pierwszą różową rzeczą, jaka jej wpadła w oko, była spódniczka Abri ukryta za długimi jasnymi włosami. Usta Ururu wykrzywiły się w jeszcze większym uśmiechu, który już zaczął wyglądać nieco przerażająco. Dość szybkim krokiem znalazła się obok koleżanki. - Szanowna Abri, znowu się widzimy, właściwie nie powinno mnie to dziwić - powiedziała kłaniając się nieco na powitanie. Spojrzała również na osobę stojącą obok. Wygląda na to, że zna się z Abri, a przynajmniej była w trakcie rozmowy z nią. - Dzień dobry, jestem Ururu, do usług - dygnęła elegancko. - Czy tylko ja nie mam niczego różowego przy sobie? - dodała wpatrując się w różowawe włosy Visty. Przy okazji zerknęła w zwierciadło wiszące gdzieś na ścianie. Hm. Zamiast głowy miała dynię, ciekawe, ciekawe...
MG: Wszystko wskazywało na to, że dziewczęta jednak były trochę zainteresowane listem. Coś nie coś również wiedziały. Zacząłem mieć wątpliwości, że przyszły tylko, by pooglądać mężczyznę w czerwonym fartuszku, pieczącego bułki. Jednak nie obeszło się bez pytań odnośnie kolorystyki chleba. Nawet przeszła mi przez głowę myśl, że specjalnie przefarbowały włosy, aby się w pewien sposób dopasować. Nie licząc panny Dyni, na której głównie skupiła się moja uwaga. Wszystkie się przedstawiły. Na wszelki wypadek postanowiłem zapisać sobie ich imiona. Abri… Uróru, będąca dynią, oraz Vizokede Taregnerinre de la Gruz… Czy aby nie popełniłem żadnego błędu w zapisie? Trochę nadpobudliwa dziewczyna musiała narobić swoją obecnością trochę bałaganu. Pozostałe dwie wydawały się być w miarę spokojne w porównaniu z nią. Chociaż jedna miała dynię zamiast głowy i ogon. Wtem poczułem na sobie wzrok jednej z nich. Gołąb zdecydowanie za bardzo zwracał na siebie uwagę swoim gruchotaniem. Przez krótką chwilę, podczas której zapisywałem wszelkie wydarzenia, odczułem lekką obawę. Wyglądały dość specyficznie, wyraźnie różniąc się od motłochu, który miał zwyczaj tu przychodzić. Wydawały się być nieco bardziej nadzwyczajne. Szczególne. Posiadające cechy, których nie posiadała większość szarych ludzi. Nawet nie wiedziałem co to takiego, ale to po prostu było. Wystarczyło, żeby znalazły swoje miejsce na stronicach czerwonej księgi. Ale mimo wszystko, powoli zacząłem osuwać się pod stół, tak na wszelki wypadek. Wolałem pozostać niezauważony, a też nie chciałem żeby to w moją stronę miałyby być skierowane wszelkie pytania. Wiedziałem nie więcej niż sam piekarz, dlatego właśnie zdecydowałem się, aby obserwować całą sytuację spod stołu. W bezpiecznym miejscu, gdzie nikt nie mógłby mnie dostrzec.
Poniżej znajdują się buttony for, z którymi obecnie prowadzimy wymianę. W celu nawiązania współpracy zachęca się do odwiedzenia pierw tematu z regulaminem wedle którego wymiany prowadzimy, a następnie do zgłoszenia się w tym temacie. Nasze buttony oraz bannery znajdują się zaś w tym miejscu.
Layout autorstwa Frederici. Forum czerpie z mangi "Fairy Tail" autorstwa Hiro Mashimy oraz kreatywności użytkowników. Wszystkie materiały umieszczone na forum stają się automatycznie własnością jego jak i autorów. Dla poszanowania Naszej pracy uprasza się o nie kopiowanie treści postów oraz kodów bez uprzedniej zgody właścicieli.