Liczba postów : 94
Dołączył/a : 04/03/2013
Skąd : Poznań
| Temat: Antoine Hohenzollern. Wto Kwi 02 2013, 00:35 | |
| Imię: Antoine Pseudonim: Nazwisko: Hohenzollern Płeć: W pełni mężczyzna Waga:83 kilogramy nie licząc ubioru. Wzrost: 188 centymetrów ciała Wiek: 20 lat Gildia: Death’s Head Caucus Miejsce umieszczenia znaku gildii: W okolicy prawej nerki. Klasa Maga: Niestety 0
Wygląd: Antoine Hohenzollern nie jest niziołkiem, ani chudzinką. Jego waga jest raczej adekwatna do wzrostu, choć masy ciała nie stanowi odkładający się tłuszcz, tylko jako taka masa mięśniowa, którą Antek wyćwiczył w swej przeszłości. Cóż można rzec o jego włosach? Są one dość starannie przystrzyżone, w kolorze blond. Jeden kosmyk często niesfornie opada mu na czoło, co zmusza go do podjęcia radykalnych środków i odsłonięcia sobie części widoku. Oczy Antoine’a są w kolorze krwi- krwi przyszłych ofiar, którą zapewne nie omieszka się napoić. Taki żart.
Charakter: Młodzian jest człowiekiem dość impulsywnym, a zarazem spokojnym. Uwielbia spotkania sam na sam, zawsze stara się być uwodzicielski, jednak nie zawsze mu wychodzi, czemu daje upust. Ma lekkie skłonności masochistyczne, jednak stara się ich nigdy nie pokazywać. Jest typowym kobieciarzem, nie rusza go, czy dana kobieta jest zajęta, czy wolna. Gdy upatrzy sobie jakiś cel, nie odpuszcza, dopóki go nie osiągnie. Na polu bitwy, lub w trakcie misji, bardzo przywiązuje się do sojuszników, jednak zdrady nie toleruje na tyle, że najmniejsza oznaka nieposłuszeństwa może skutkować spotkaniem pierwszego stopnia z pięścią młodzianina.
Historia: Historia życia Antoine’a, czyli w zasadzie moja, nie należy do długich, mimo że przeżyłem już lat 20 na tym padole łez. Zacznę może od niejakiego początku. Nazywam się Antoine Hohenzollern i wywodzę się z rodu szlacheckiego, nie przyznaję się do niego, acz nie zostałem z niego wygnany. Chciałem po prostu założyć własny rachunek i nie żyć jak powinienem, lecz jak chcę. Niestety, moja historia nie była łzawa. Nie była pełna romansów, ponieważ moje życie, tak naprawdę, rozpoczyna się tu i teraz. Z momentem, gdy dołączyłem do najemniczej gildii Death’s Head Caucus. Moje dzieciństwo, to jest, czas dorastania zarówno fizycznego, jak i społecznego, czas do osiągnięcia osiemnastego roku życia, przebiegł mi praktycznie bezstresowo. Ojciec i matka chcieli dla mnie jak najlepiej i czułem się dobrze z tym, że nic nie robiąc mam tak wiele. Jako dziecko mogłem się z tego tylko cieszyć, lecz nie była to próżniacza radość w stylu „Ja mam a Ty nie”, tylko bardziej „Cieszę się z tego kim jestem i co posiadam”. Dziwne, jak na dziecko, ale dość o tym. Jedyną interesującą przygodą, jaka mi się w całym moim życiu przydarzyła, acz nie była ona jakoś przytłaczająco epicka, było poznanie nauczyciela gry na… lutni. Mój ojciec uparł się, że mam grać na lutni i koniec kropka. Nie podobało mi się to, o nie. A jeszcze uczyć mnie miał jakiś mistrz, o swojsko brzmiącym nazwisku Konowałow. Mężczyzna o krępej posturze, wielkim czarnym wąsie, dużych krzaczastych brwiach, lecz starannie wygolonej brodzie. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, spowodowane zapewne dużym stresem. Był to taki nerwusowaty człowiek, lecz w głębi serca nawet miły. No więc, nastał raz dzień, w którym otrzymałem Stephanie… I wtedy zaczęła się moja przygoda z muzyką. Poznanie magii muzyki. -Pochwalony, pokój temu… obiektowi mieszkalnemu- rzekł Konowałow, wkraczając do pałacu Hohenzollernów. Był to człowiek prosty, brak mu było szlacheckiej ogłady więc po prostu przywitał się tak, jak zawsze. Rozejrzał się mężczyzna po tym, co go otaczało od samego progu. Tylko się rozejrzał, pustym, jakby nieobecnym spojrzeniem, albowiem przed wejściem tu spotkał przyjaciela z dawnych lat, z lat pięknej i barwnej młodości, z którym musiał rzecz jasna obalić co nie co w obskurnej karczmie. Nie o tym jednak mowa. Konowałow był mężczyzną koło 55 roku życia, jednak trzymał się doskonale. Czuł, że młodość go nie opuściła, choć ciało nie te same. Jego lekko mętny wzrok plątał się po gołych ścianach zameczku Hohenzollernów, a sam mistrzunio sztuki muzycznej już myślał o swym nowym uczniu. Podobno jakiś 15-letni paniczyk zechciał nagle w takim wieku nauczyć się gry na lutni. A tym paniczykiem byłem rzecz jasna ja. -Powiedzcie mi, mili państwo, gdzie jest obiekt mej pracy, gdzie ten węgielek do wyszlifowania?- spytał Iwan Konowałow moich rodziców. Oni w ciszy i spokoju zaprowadzili go korytarzem, obwieszonym szkaradnymi gobelinami i obrazami przodków naszego wielce szlachetnego rodu do pokoju, w którym siedziałem ja. Chłopaczek o blond włosach, wkraczającym w okres dojrzewania. Siedziałem tak sobie z lutnią w rękach i brzdękałem strunę po strunie. -Idioto, zostaw to i nie ruszaj- krzyknął Konowałow do mnie, podbiegając i wyrywając mi z rąk lutnię. Jego wzrok wtedy przypominał dwa wulkany, lub dwa czerwone olbrzymy. Alkohol i nerwowe usposobienie zalały jego ślepia czerwienią. Po chwili jednak usiadł koło mnie, objął mnie swym potężnym ramieniem i rzekł. -Wiesz, czemu tu przyszedłem i będę Cię uczyć?- spytał mężczyzna. -Bo chce pan się dorobić niemałej fortuny, wykorzystując majątek moich rodziców?- odpowiedziałem niepewnie, choć spoglądnąłem mu w oczy. Oczy, których nie zapomnę do końca życia. Mimo, że nie rozpoczęła się nasza lekcja, w jego ślepiach dało się wyczuć jakby… Ciężko to opisać słowami… Jakby uniesienie? Wtedy właśnie zrobiło mi się głupio tego co powiedziałem, lecz nie zdążyłem nawet naprawić swego błędu. Konowałow jakby nie zwrócił uwagi na to, czy w ogóle cokolwiek wyrzekłem kontynuował, odpowiadając sam na swoje pytanie. -Chce Ci pokazać magię tego świata. Magię sztuki- Ta odpowiedź w sumie była dla mnie niezrozumiała, lecz postanowiłem uwierzyć temu mężczyźnie. Wydawał się człowiekiem godnym zaufania. Tak więc zaczęła się moja dość krótka przygoda z panem Konowałowem. Polubiłem go niezmiernie, mimo, że po części zawsze się bałem tego, jak zareaguje. Przychodził trzy razy w tygodniu, zawsze było po nim widać wpływ alkoholu, lecz może to i lepiej? Może dzięki temu stawał się wybitnym mistrzem lutni? Nieważne. Mnie interesowało to, co on mówił. Pamiętam jednak tylko to, że każde jego słowo, zwłaszcza, gdy popierał je dźwiękami Stephanie- pieszczotliwie przez samego Konowałowa nazwanej lutni. Ja wiedziałem tylko, że póki ten dobry człowiek przychodzi tu i siada ze mną w jednym pokoju, muszę się starać. Ogólnie, zapamiętałem jedną ważną myśl. Nie tylko umysł się liczy. Ciało jest równie ważne i musi się wszystko wzajemnie dopełniać. Tak więc me dzieciństwo skończyło się w momencie, gdy poprosiłem ojca o dodatkowe zajęcie w postaci treningu. Chciałem wtedy, by pozostałe cztery dni tygodnia podzielić po równo między trening sztuk walki, zwłaszcza opartych na walce wręcz, a także treningi mające na celu rozwinięcie mojej bardzo wtedy wątłej masy mięśniowej. Nie wiem, czy na dobre mi to wyszło, czy winienem się wyszaleć, pókim był młodym, jednak teraz nie żałuję. Konowałow pokazał mi magię tego świata, magię sztuki. Jak obiecał, tak zrobił. Z czasem z mojej lutni, Stephanie, zaczęły się wydobywać dźwięki znaczące coś więcej, niż tylko melodyjka dla ucha. Gdy raz byłem nieźle wpieniony i po części zrozpaczony- wiadomo, jedna z wielu młodzieńczych miłości okazała się totalnym niepowodzeniem i odrzuceniem- zagrałem tak dziwną melodię, że na rękach Konowałowa, siedzącego jak zawsze metr ode mnie na stołku, pojawiły się krwawe rany. On jednak nie przestraszył się, nie zwyzywał mnie od jełopów, dzikusów, wariatów i Bóg wie czego jeszcze. Uśmiechnął się, poklepał mnie po ramieniu i rzekł. -Widzisz? Magia- po czym po prostu wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z lutnią. Krople jego krwi spadły na podłogę, tworząc krwawy szlak ku bramom naszego pałacu. Nigdy więcej jednak go nie spotkałem. Miałem wtedy lat 19? Tak, wiem, wspominałem, że będzie to krótka przygoda z muzyką. Jednak to był mały okres czasu! Prawdziwi wirtuozi kształcili się od trzeciego roku życia po samą śmierć. A ja? Zaledwie cztery lata. Grywałem później bardzo wiele. Dla siebie, na poprawę humoru, choć nie to stanowiło większość mych występów. Ileż razy stawałem pod okiennicami, w których wisiały moje kochanki, ileż serc ja zdobyłem? Przyznaję, nieczysto, lecz chciałem tego. Mając jednak lat dwadzieścia, postanowiłem zagrać mym rodzicom ostatnią pieśń. Był to smutny utwór, pożegnalny. Przyrzekłem, że będę ich odwiedzać, że będę tęsknić i tym podobne pierdoły. Jednak po prostu chciałem odejść. I to zrobiłem tego samego dnia. Dołączyłem dziś do Death’s Head Caucus, żadna praca podobno nie hańbi… Ja więc będę… najemniczym magiem!
Umiejętności: Walka Wręcz, Retoryka, Łamacz Kości Ekwipunek: -Stephanie- jest to przepiękna lutnia, wykonana przez największych mistrzów w swym fachu. Wykonana jest z najszlachetniejszego i niezwykle twardego drewna, wzmocnionego magią. Struny są ułożone parami, a jest ich razem dziesięć. -Zapasowe struny, gdyby jakaś została zerwana- sztuk 10. Giętkie, idealne do podduszania ewentualnych ofiar.
Rodzaj Magii: Magia Bardów- jest to magia, do której działania jest potrzebny, acz nie jest niezbędny, instrument muzyczny, a mianowicie lutnia „Stephanie”. Cała idea tej magii polega na odpowiednim wykorzystaniu siły słów, poezji i muzyki, by wywołać określone skutki u sojusznika, czy też wroga.
Pasywne Właściwości Magii -Ogłada w mowie- magia ta wspiera umiejętności językowe użytkownika, dzięki czemu jego słowa są automatycznie bardziej wiarygodne, a kłamstwa ciężej wykryć. -Chryzostom- swymi słowami, a także grą na instrumencie, Antoine jest w stanie wywołać różne uczucia u odbiorcy, jednak nie są to jakieś olbrzymie impulsy, po prostu łatwiej jest mu manipulować ludźmi, wywołując strach, czy wręcz przeciwnie, zalążek miłości. -Gra na instrumentach- Antoine jest mistrzem gry na wszelakich instrumentach, co jest jedynie pokłosiem nauczenia się Magii Bardów. -Mistrz poezji- Antoine potrafi doskonale władać piękną mową i tworzyć na poczekaniu nowe utwory liryczne, współgrające z grą własnego instrumentu.
Zaklęcia: Rangi [B]: -Pieśń Mocy- Antoine wygrywa na swej lutni skoczną melodyjkę, wzmacniając ją wyrzuconym w eter słowem „Power”, co natychmiastowo skutkuje dość dużym wzmocnieniem ciała użytkownika, a także mniejszym sojuszników wokół. Oprócz tego, po wygraniu kilku dźwięków melodii, Stephanie łączy się z ręką Antoine’a, oplatając jego kończynę górną i stanowiąc kastet. Część zewnętrzną tego prowizorycznego kastetu i jednocześnie elementu chroniącego rękę Antoine’a są struny, ułożone parami. W przypadku braku lutni, nie tworzy się kastet a samo zaklęcie jest trochę słabsze. MG stwierdza jakość wzmocnienia sojuszników, zależy ono od ich ilości. Rangi [C]: -Pieśń Bólu- użytkownik gra na swej lutni kilka z niskich tonów, a także wykrzykuje słowo „Pain”, przez co z jego lutni wydobywają się fale energetyczne, przypominające układem struny tegoż instrumentu. Rozchodzą się one po linii prostej od strun Stephanie. Pięć podwójnych fal, każda zadaje obrażenia jak zaklęcie D. Potrzebna jest Stephanie. -Pieśń Ukojenia- Antoine gra kilka pięknie brzmiących dla ucha tonów i wypowiada słowo „Heal”, dzięki czemu z jego lutni rozchodzą się koliście fale pozytywnej muzyki, które zasklepiają, lub zmniejszają rany sojuszników i samego maga. Leczy rany rangi D, wyższe osłabia o jeden poziom. -Pieśń Anemii- mag Bardów porusza strunami swej lutni i wypowiada słowo „Calm”, wytwarzając specyficzny rodzaj dźwięków, który u przeciwników powoduje lekkie zwiotczenie ciała i ogólne znużenie, natomiast może też mieć efekty na sojuszników, w postaci lekkiego uspokojenia i wyciszenia. Działa dwie tury.
Rangi [D]: -Akord Dysfunkcji Narządu Słuchu- Antoine wygrywa kakofoniczny dźwięk ze swej lutni, który rozstraja narządy słuchu przeciwników, przez co nie są w stanie się ze sobą w pełni skutecznie komunikować. Niektóre słowa zmieniają swe znaczenia, niektóre po prostu nie dochodzą do uszu odbiorcy. Działa dwie tury, jednak druga jest już normowaniem się narządu słuchu. Może zostać skrócony przy ewentualnej naprawie błednika itp.
Ostatnio zmieniony przez Antoine dnia Sro Kwi 03 2013, 22:26, w całości zmieniany 1 raz |
|