Liczba postów : 558
Dołączył/a : 11/11/2012
Skąd : To nie ma znaczenia, skoro miejsce, z którego pochodzi, już nie istnieje
| Temat: Takie tam... Nie Kwi 28 2013, 17:41 | |
| Standardowe pierdoły - Gdyby to kogoś interesowało, styl jej walki i ciosów najbardziej przypomina Muay Thai, z nielicznymi modyfikacjami pozwalającymi jej na bardziej wszechstronną walkę (np. w parterze - zna parę rzutów i dźwigni)
- Yugata jest bogatsza o niewielką, około trzycentymetrową bliznę na twarzy. Kończy się na żuchwie i biegnie w kierunku nosa, kończy się jakiś centymetr od prawego kącika jej ust
- Po misji na Alei Czterech Króli, jej psychika nie jest już całkiem w porządku - dziewczyna zaczęła odczuwać paniczny strach przed samotnością
- Od kiedy straciła swoją magię, jest wyjątkowo czuła, jeśli chodzi o temat Smoczych Zabójców. Samo wspomnienie o nich sprawia, że ogarnia ją jakiś dziwny smutek, tęsknota i żal. A do tego typu magów odczuwa nieuzasadnioną niechęć. Nie chce rozmawiać o tym, co się stało i nie chce nikomu tego tłumaczyć. Jej największym celem jest odzyskanie swojej dawnej magii, będącym swoistym połączeniem teraźniejszości z jej przeszłością. Magię utraciła mniej więcej w czasie stracenia łusek, po misji na Alei Czterech Króli. Teraz nie ma niczego, co przypominałoby jej o NIEJ, dlatego jej drugim największym celem jest odzyskanie łusek.
Nowa magia, nowe życie Śnieżyca. Czuję mróz szczypiący mnie w każdy odkryty kawałek skóry i nieprzyjemnie wbijający się w nozdrza. Zimno powoli, acz skutecznie przenika moje ubranie, boleśnie drażniąc moje ciało. Brodzę w śniegu po kolana, nic nie widzę, wszędzie tylko biel. Jestem sama. Sama w jakimś nieznanym mi, niegościnnym miejscu. Chcę jak najszybciej stąd odejść. Wrócić do domu. Drżę. Boję się, tak bardzo się boję. Łzy niepowstrzymanie cieknące mi z oczu zamarzają mi na policzkach. Otwieram usta do krzyku i zamieram. Co właściwie chcę zawołać? Do kogo chcę się zwrócić o pomoc? Zrezygnowana, ogarnięta przemożnym poczuciem beznadziei padam na kolana. Obejmuję się ramionami, by zatrzymać choć trochę cennego ciepła. Wiatr targa moimi oszronionymi kosmykami włosów, a moim ciałem wstrząsa spazm. Jest mi tak zimno. Jakbym zamieniała się w kawał lodu. Tak zimno...Nagle, pośród ryku zawiei, który niemal zagłusza nawet moje myśli, słyszę swój własny głos: - Pamiętasz, kiedy ostatnio było ci zimno? I wszystko cichnie. Nie, śnieżyca nie ustaje. To mnie ogarnia jakiś niezwykły spokój. Racja. To przecież niemożliwe, żebym tak drżała z zimna. Jestem Smoczym Zabójcą Lodu. To mój żywioł. Ja władam. A jednak. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że zamarza mi nawet szpik w kościach. Spoglądam na swoje dłonie. Ledwo je widzę, chłostane przez ostre jak brzytwy płatki śniegu i lodowaty wiatr. Są dziwnie małe, zaróżowione od mrozu i popękane. Krwawią. Jednak nie to i nie ból najbardziej mnie uderzają. Moje ręce są niezwykle miękkie, wydają się być żenująco kruche, pozbawione tej siły, którą zyskałam na przestrzeni wielu ostatnich lat. Są słabe, niczym u dziecka. W jednym momencie zrozumienie uderza we mnie jasnym gromem. Znów mam cztery lata, znów szukam wyczerpana mojej rodziny. Znów umieram czekając na zbawienie, które nie przychodzi. Ale pamiętam. Wiem, że już za kilka godzin obudzę się w ciepłej, przytulnej pieczarze, że powita mnie JEJ głęboki, spokojny głos i że znów zobaczę w JEJ oczach tę czułość, za którą od dawna tęsknię.Pogodzona z losem, uspokojona i pełna nadziei, przekonana, że już wszystko będzie dobrze, że nie umrę, padam w śnieg twarzą. Zimno już przestaje mi doskwierać. Zasypiam, a moje usta układają się w lekki uśmiech. *** Budzi mnie dotyk czyjejś delikatnej dłoni głaszczącej mnie po czole. Marszczę brwi i otwieram powoli oczy. Mój wzrok pada na szerokie, sufitowe krokwie. Leżę pod grubą, miękką pierzyną. Rozglądam się powoli. Koło mnie siedzi piękna kobieta w średnim wieku. Ma jasną, gładką skórę, lśniące, czarne oczy otoczone gęstym wieńcem długich rzęs, a na jej gładkie czoło i smukłe ramiona opada kaskada miękkich, czarnych włosów. Tak bardzo w swojej fizjonomii i troskliwym uśmiechu oraz spokojnym, zatroskanym spojrzeniu przypomina JĄ, że moje czteroletnie serce ściska niewypowiedziany wręcz ból. A kiedy dociera do mnie w pełni, że to nie ONA, wybucham płaczem. Otaczające mnie czule białe ramię kobiety zaś tylko pogłębia moją rozpacz.*** Wszystko jest jakoś inaczej. I wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że mam w sobie jakieś inne wspomnienia. Wspomnienia o wielkim, białym smoku. O życiu w pieczarze na oblodzonym górskim szczycie sięgającym wyżej niż chmury. I wspomnienia o magii. Ciągle jestem zdezorientowana. Czekam, aż któreś ze zdarzeń plączących mi się w umyśle, będzie miało miejsce. Aż znowu spojrzę w te spokojne, matczyne smocze oczy. Wiem, że to się nie zdarzy, że to nie możliwe, ale te wizje pełgające w mojej głowie są tak prawdziwe, że nie mogę powstrzymać się od uczucia tęsknoty i oczekiwania. Nie mogę się powstrzymać od rozważań, co jest prawdziwe. Czy to życie, którym żyję teraz, czy to, którego okruchy zagubione są w mojej pamięci. W tych wspomnieniach od czterech lat jestem w gildii magów. Ja sama całkiem nieźle władam swoją mocą i ciągle ćwiczę, również swoje ciało. Każdy uśmiech, jaki sobie przypomnę, każde ciepłe słowo i mój beztroski tryb życia z tego okresu owych wspomnień przyprawiają mnie o ból serca. Zwłaszcza, że jestem świadoma, co działo się później. Wiem, że czeka mnie dużo cierpienia i wiele trudnych misji. Że mimo tych szczęśliwych dni doświadczę jeszcze strachu, będę blisko śmierci. Szczęście drugiej czternastoletniej mnie przepełnia mnie rozpaczą, kiedy znam jej przyszłość. Pamiętam jeszcze jej najbliższe cztery lata. Jej albo moje. To wszystko jest takie prawdziwe, ale przecież jestem tutaj. W górskiej chatce, opiekując się zwierzętami, czytając książki, studiując niebo. Siedzę na dachu naszego małego, drewnianego domku i wpatruję się w gwiazdy świecące mi nad głową. Nadchodzi wiosna. Na podnóżach gór śnieg dawno już stopniał, a łąki zaczęły rumienić się kwieciem i ziołami. W niczym nie przypomina mi to mieszkania w jaskini na lodowym bezludziu, choć moja matka jest uderzająco podobna do matki drugiej mnie; często wprawia mnie to w irracjonalne przygnębienie. Choć zamiast ćwiczyć się w walce jeżdżę konno po łąkach i lasach, a zamiast poznawać magię zajmuję się astronomią i czasem tego żałuję, cieszę się, że nie musiałam przeżywać kolejnej rozłąki z rodziną, jak druga ja. Zazdroszczę jej tego pierwiastka przygody, który z nią ciągle jest, ale również ogromnie jej współczuję. Nie mogłabym stracić matki po raz drugi, jak ona. Choć w obecnej sytuacji, kiedy znam jej wspomnienia, dla mnie strata tej bliskiej mi osoby byłaby czwartą tragedią. *** Jest marzec. Jestem taka podekscytowana! Dziś po raz pierwszy jadę do miasta. Budzę się z tą myślą już o świcie. Matka wreszcie zabiera mnie do większego miejsca niż jakaś zapomniana wioska, w której sprzedajemy runo naszych owiec i mleko od naszych kóz i krów. Nie mogę się doczekać! Sądziłam, że zabierze mnie tam w moje osiemnaste urodziny, ale zima była zbyt sroga, by dało się przejechać góry. Ale to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że wreszcie pojadę do ludzi, zobaczę ogromne budynki z kamienia... I na pewno wiele innych cudów! Zbiegam po trzeszczących starych schodach do kuchni, gdzie wita mnie smakowity zapach placków. Czuję ciepło w okolicy serca, kiedy patrzę na stojącą przy palenisku kobietę. Dalej piękną, choć wyraźnie dotkniętą zębem czasu. Jej długie, czarne włosy przetykane są srebrzystymi nitkami siwizny, w kącikach oczu i ust widoczne są małe kurze łapki, powstałe od jej niemal nieustannego promiennego wyrazu twarzy, a na jej czole widoczne są trzy poziome zmarszczki od jej głębokich przemyśleń. Uśmiecha się do mnie czule, a ja obejmuję ją i całuję w policzek na powitanie. Razem siadamy do śniadania, by potem osiodłać nasze konie, zapakować sakwy i wybrać się w moją pierwszą większą podróż. Pierwszą noc spędzamy w znajomej wiosce, pod dachem jednego z chłopów. Nie mogę spać. Do rana siedzę na strzesze i gapię się w niebo, rozmyślając. Z jakiegoś powodu zaczyna mnie zastanawiać, dlaczego wspomnienia drugiej mnie urywają się tak nagle. Urywają się... Całkiem niedługo. Trzeciego dnia po południu wjeżdżamy do Shirotsume. Jestem oczarowana. Tyle domów, tyle ludzi...! Rozglądam się po wszystkim z oczami wielkimi jak spodki i rozdziawionymi na oścież ustami. Matka obserwuje mnie z rozbawieniem. Ja nie mogę się nacieszyć i nasycić tymi wszystkimi widokami. Straganami, przekupkami, sklepami z pięknymi witrynami, ludzi z każdego stanu. Bogaci koło biednych, starzy i młodzi, wykształceni i niepiśmienni. Wszystko to zapiera mi dech w piersiach. To jest takie niesamowite! Zostawiamy konie w stajni i płacimy drobne stajennemu, coby zadbał o nasze wytrwałe wierzchowce. Dalsze zwiedzanie kontynuujemy na pieszo. Spacerujemy brukowanymi uliczkami miasta, a ja jestem podekscytowana każdą nową rzeczą. Ratuszem, wieżą zegarową, rynkiem. Ludźmi. Rozpoczyna się wiosenny festiwal, toteż tłum gęstnieje z minuty na minutę. Ale mi to nie przeszkadza. Jestem wniebowzięta. Chodzę od stoiska do stoiska, rozmawiam z innymi i śmieję się do wszystkich. Dopiero kiedy wchodzę w jakąś boczną uliczkę orientuję się, że od jakiegoś czasu jestem sama. Serce zaczyna mi bić szybciej, tym razem ze strachu, nie z ekscytacji. Rozglądam się zdenerwowana na wszystkie strony, ale nigdzie nie widzę czarnych włosów mojej matki. Stoję sama w mroku wąskiej uliczki. Tłum gdzieś wyparował. Wszyscy musieli zebrać się na rynku głównym, by podziwiać fajerwerki na koniec festynu. Szybkim krokiem kieruję się z powrotem w stronę głównej ulicy. Mój przyspieszony oddech zamienia się w białą mgiełkę. Jest mi zimniej niż powinno, obejmuję się ramionami. Mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Zaciskam powieki i prę do przodu. Niespodziewanie w coś uderzam i zataczam się do tyłu. Przestraszona unoszę głowę, a kaptur zsuwa mi się na plecy, odsłaniając moją buzię. Moim oczom ukazuje się rosły mężczyzna. Chcę się cofnąć, ale tam również ktoś stoi. Nim się spostrzegłam, jestem w potrzasku, otoczona. Serce staje mi ze strachu. Przypomina mi się pierwsza wizyta w mieście drugiej mnie. Jest prawie tak samo. Tylko ja nie umiem walczyć, nie znam żadnej magii. Nie jestem tak odważna. I jest ciemno, a ja jestem sama. Sama z trójką mężczyzn. A jeśli krzyknę, nikt tego nie usłyszy w gwarze festiwalu. Nad naszymi głowami przelatują zimne ognie, wybuchając i skrząc się kolorami. Jest jeszcze głośniej, a mnie ogarnia przerażenie. Jeden z mężczyzn łapie mnie za podbródek i unosi moją twarz do góry, przyglądając się jej krytycznie. Zamiera mi serce - No, no, no... Kogo my tu mamy? - Słyszę jego chrapliwy głos. Mam ochotę odsunąć twarz od jego przesiąkniętego zapachem alkoholu oddechu, ale jestem sparaliżowana ze strachu. - Zgubiłaś się? - pyta drugi, a ja niemal słyszę w jego głosie ten obleśny uśmieszek, który wystąpił mu na twarz. Czuję dłoń prześlizgującą mi się po plecach. Ogarnia mnie obrzydzenie, ale nie mam odwagi by choćby drgnąć. Wpatruję się tylko w przestrzeń rozszerzonymi z przerażenia oczami. Gdybym była jak druga ja... Zaczynam drżeć. Wśród mężczyzn wywołuje to tylko wybuch pijackiego, gromkiego śmiechu. Łzy, które zaczynają mi ciec po policzkach wydają się być dla nich tylko zachętą. Jeden jednym ruchem zrywa ze mnie płaszcz i łapiąc mnie za ramiona unieruchamia mnie nieco nad ziemią. Teraz zaczynam już głośno szlochać, a do mojego ciała jakby powraca czucie i zdolność ruchu. Zaczynam wić się i wierzgać. To również powoduje tylko kolejną salwę śmiechu. Kiedy trafiam jednego z tych obleśniaków stopą w brzuch, wymierzając siarczystego i pełnego furii kopniaka, ten tylko zatacza się do tyłu, by po chwili złapać moje nogi w żelazny uścisk i walnąć mnie w twarz na odlew wierzchem dłoni. Moja głowa odskakuje jak piłka i odbija się jeszcze od klatki piersiowej stojącego za mną mężczyzny. Czuję w ustach i na kości policzkowej gorąco, któremu towarzyszy pulsujący ból rozchodzący się powoli w całej mojej głowie. Z wargi zaczyna mi ciec gorąca krew. Sączy mi się po brodzie i skapuje na klatkę piersiową. Znów zostaję wprawiona w otępienie. Uderzenie odbiera mi całą siłę. Na grube paluchy rozrywające mi siłą gorset mogę reagować tylko bezgłośnym płaczem. Nagle moją uwagę ściąga krzyk bólu ostatniego z napastników. Podnoszę głowę w odpowiedniej chwili, by zobaczyć, jak pada bezwładnie na bruk. Za nim stoi moja zdyszana matka, z rozwianym włosem, oczami pełnymi gniewu i ściskanym w dłoniach kijem. Widzę zaskoczenie na twarzach pozostałych. Zanim zdążają zareagować, moja matka z wojowniczym okrzykiem bierze zamach i wymierza uderzenie osiłkowi trzymającemu mnie za nogi. Cios trafia go w szyję, ale on reaguje tylko głuchym jęknięciem i puszczeniem moich nóg. Jednak obecność mojej matki dodaje mi odwagi. Przypominają mi się wszystkie wojownicze ruchy drugiej mnie. Obcasem kopię więc trzymającego mnie faceta w kroczę. Ten puszcza mnie z okrzykiem zaskoczenia, a ja robię przewrót upadając na ulicę i szykuję się do ucieczki. Z nagim biustem zaczynam biec w kierunku głównej ulicy, ale już po kilkunastu krokach przypominam sobie o swojej matce. Odwracam się w porę, by dostrzec jak ostatni z mężczyzn jednym ruchem wyrywa jej kij z rąk i łapie za szyję, aby z wielką siłą uderzyć nią o ścianę budynku i przycisnąć do kamiennej powierzchni. Powtarza ten ruch. I znowu. I znowu. W końcu głowa kobiety opada jej bezwładnie na pierś. Kiedy on zamierza się po raz czwarty do uderzenia nią o ścianę, ja doskakuję do niego w kilku susach i rzucam się na niego z wrzaskiem. Paznokciami wczepiam się w jego bark i uwieszona na nim próbuję zmusić go, do puszczenia mojej matki, ale ten znów rozbija ją o mur. Z przerażeniem zauważam, że na jasnej cegle pozostaje ogromna, czerwona plama. Zaślepiona furią i żalem wgryzam się w jego ramię i wyrywam z niego kawał mięsa. Słyszę jego wrzask bólu, ale jakby z oddali. Natychmiast puszcza moją matkę, która bezwładnie osuwa się na ziemię. Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę. To się nie dzieje naprawdę. To nie może mnie spotkać czwarty raz. Nie mogę przeżyć czwarty raz takiej straty... Moje rozmyślania szybko przerywa bliskie spotkanie z kamiennym brukiem. Mężczyzna pozbył się mnie szybkim machnięciem ręki, a ja gruchnęłam na ulicę. Usłyszałam dźwięk pękających kości. Zanoszę się kaszlem i powoli odwracam z pleców na brzuch. Unoszę się na łokciach, usiłując się podnieść, a moim ciałem wstrząsa potężny, bolesny spazm. Charczę. Dźwięk wydobywający się z moich ust mnie przeraża. Nagle coś chwyta mnie za włosy i wynosi do góry. Z krzykiem łapię trzymającą mnie za nie dłoń i wbijam w nią paznokcie. Nic nie widzę. Zaślepia mnie strach, ból, rozpacz i wściekłość. Mimo męki odzywa się we mnie instynkt przetrwania i zaczynam się szarpać, choć sprawia to memu ciału jeszcze większe cierpienie. Moje żałosne próby ucieczki przerywa uderzenie pięścią, które jak grom spada prosto na mój żołądek. Wciągam powietrze ze świstem, a potem z moich ust wyrywa się przesycony bólem jęk. Znów zanoszę się kaszlem, a moje ręce wpijające się do tej pory w dłoń i ramię napastnika opadają bezwładnie wzdłuż mojego ciała. Zostaję rzucona w ścianę najbliższego budynku. Uderzam pełną siłą w kamień, by potem opaść jak szmaciana lalka na ziemię. Z ust powoli zaczyna ciec mi krew. Silny kopniak wymierzony w mój brzuch posyła mnie w powietrze. Później but spada jeszcze kilka razy na moje uda, klatkę piersiową i resztę korpusu. Choć rzężę przeraźliwie, przestaje to mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Desperacko próbuję poruszyć choć małym palcem, by odczołgać się od źródła niebezpieczeństwa choćby na metr. Chcę, aby już przestał. Nie mam nawet sił już płakać. Mogę tylko leżeć i czekać na kolejne uderzenie. Ale ono nie nadchodzi. Mężczyzna odszedł. Łzy ulgi zaczynają mi płynąć z oczu, choć ból nie ustępuje. Wręcz przeciwnie, nasila się. Moja klatka piersiowa płonie, moja głowa również zaczyna się żarzyć. Leżę na wznak czując pod plecami lodowaty bruk, ale jednocześnie mam wrażenie, jakby całe moje ciało stało w ogniu. Mam problem z oddychaniem. Nie mogę poruszyć żadną kończyną. Moja ręka wydaje się być wygięta pod nienaturalnym kątem, a klatka piersiowa jakby zapadnięta z jednej strony. Mój oddech jest charczący, a ja wypluwam na siebie krew. Kaszląc posyłam w górę czerwoną fontannę, bryzgając własną juchą na wszystko dookoła. Ale wpatruję się w niebo. Ze smutkiem zauważam, że w mieście gwiazdy są mniej widoczne. Ból już przestaje być nie do zniesienia, przestaje być przeszkadzający. Patrzę tylko na jaśniejące na niebie punkty, które gasną jeden po drugim. Aż w końcu wszystko ogarnia mrok.*** Obudziłam się zlana potem, wciągając ze świstem powietrze i nagle siadając na łóżku. Wpatrywałam się w moje drżące dłonie zaciśnięte na skraju kołdry. Nie mogłam w to uwierzyć... Ten sen... Był taki realny. Serce kołatało mi się w piersi. Siedziałam tak moment, zszokowana. Po chwili dostrzegłam gdzie jestem. Dostrzegłam panującą wokół mnie wrzawę. Byłam... W szpitalu. Otaczały mnie białe ściany i mnóstwo ubranych na biało kobiet. Jakaś aparatura koło mnie pikała wkurzająco. Potraktowałam ją pięścią. Wtedy wszystko wokół mnie zamarło. Ogarnęła mnie złość. Złość i strach. Wyrwałam sobie rurki doprowadzające tlen z nosa i dwa wenflony. W ich ślady poszły po chwili wszelkie inne elektrody, kable oraz inne bzdury podłączone do mojego ciała. Wśród stojącego bez ruchu, przerażonego białego tłumu pielęgniarek wygramoliłam się z pościeli i zataczając się niczym pijana podeszłam do zlewu. Oparłam się na nim obiema rękami, kiedy ugięły się pode mną kolana. Musiałam coś sprawdzić. Musiałam zaprzeczyć ogarniającemu mnie przeczuciu. To wszystko przez ten sen. Tak. To wszystko przez niego. Powoli, wytężając wszystkie swoje siły, niezdarnie odkręciłam zimną wodę w kranie. Włożyłam rękę pod szumiący wśród absolutnej ciszy strumień. Zamknęłam oczy. Skupiłam całą swoją energię i uwagę i... Nic. Nic się nie stało. Otworzyłam oczy i spróbowałam jeszcze raz. Nie byłam w stanie tego pojąć. Spojrzałam na swoje wymęczone odbicie w lustrze. Na mojej twarzy malowało się niedowierzanie. Wróciłam wzrokiem do strumienia wody spływającej mi z kranu na dłoń. Spróbowałam jeszcze raz i jeszcze raz. Nic. Ale... Przecież nigdy mi to nie sprawiało trudności! Od dawna to robiłam, od dawna nie miałam z tym problemów! T-to... To było niemożliwe. To nie mogła być prawda. A jednak. Nie mogłam zamienić wody w lód. Nie i już. Najpierw twarz wykrzywiła mi się w grymasie wściekłości. Spojrzałam na siebie w lustrze, a z oczu zaczęły lecieć mi łzy. To jeszcze bardziej mnie podburzyło. Ryknęłam, w równym stopniu ze złości jak i z żalu i uderzyłam pięścią w szklaną powierzchnię lustra. Rozbiłam je na setki kawałków. Choć odłamki sromotnie poraniły mi dłoń, która zaczęła obficie krwawić, nie czułam bólu. Całą mnie ogarnęła tylko tak ogromna wściekłość i rozpacz, że osunęłam się bez przytomności na ziemię.*** Ocknęłam się w tym samym miejscu, parę godzin później. Złość minęła i teraz już tylko siedziałam skulona, z ustami wygiętymi w podkówkę. Byłam trochę przerażona, ale przede wszystkim... Bardzo, bardzo smutna. Czułam się, jakby ktoś zabrał mi jakąś niesamowicie ważną i wielką cząstkę mnie, zostawiając mi ogromną dziurę w sercu. Odkąd straciłam łuski, magia była jedyną rzeczą, która... Łączyła mnie z NIĄ. Która była widoczną pamiątką po NIEJ. Teraz... Nie miałam już nawet tego. Kiedy uniosłam wzrok, dostrzegłam że na skraju łóżka siedzi mężczyzna w średnim wieku ubrany w kitel, wpatrujący się we mnie troskliwie. Położył na mojej drobnej dłoni swoją, a ja, mimo swojego stanu psychicznego, spojrzałam na niego jak na barana i wyrwałam swoją rękę beznamiętnie. Zauważyłam, że nieco go moja szorstka reakcja dotknęła, ale mi to właściwie było już obojętne. - Słucham? - wychrypiałam szorstko, patrząc na niego z właściwym mi pogardliwym grymasem na twarzy. - Cieszę się, że już się obudziłaś - rzekł najpierw miękko, chcąc przełamać mój chłód swoim ciepłym tonem. Nie zareagowałam. Mężczyzna odchrząknął, speszony moją postawą. - Jestem twoim lekarzem i... Jestem tu, żeby z tobą porozmawiać - jeśli oczekiwał jakiejkolwiek reakcji, nie doczekał się. Westchnął zatem bezgłośnie i kontynuował: - Przez ostatnie kilkanaście dni byłaś w śpiączce. Pamiętasz swoją ostatnią misję?Kiwnęłam głową. Pamięć mi nie szwankowała, choć byłam w naprawdę kiepskim stanie. - Dobrze. Kiedy byłaś nieprzytomna, wyleczyliśmy twoje rany w kilka dni, ale również odnotowaliśmy w twoim mózgu wzmożoną aktywność pewnych obszarów... Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z takimi anomaliami. Wygląda na to, że śniłaś, choć twój mózg zachowywał się tak, jakbyś to wszystko przeżywała naprawdę, w przyspieszonym tempie... - urwał. - I co w związku z tym? - niemal warknęłam.Lekarz wyglądał, jakby szukał odpowiednich słów. Jednak chyba ich nie znalazł, po po krótkiej przerwie zdecydował się na: - Nie możesz używać swojej magii.Zaśmiałam się histerycznie. - A może byś mi tak powiedział coś, o czym nie wiem? - parsknęłam w niezdrowym, stresowym rozbawieniu. On natomiast obdarzył mnie ciężkim spojrzeniem. - Mam na myśli to, że twój ośrodek magii jest nieuszkodzony; jesteś dalej zdolna do uprawiania czarów. Jednak z jakiegoś powodu nie jesteś już Smoczym Zabójcą. Sądzimy, że to przez... - zawahał się. - Obrażenia psychiczne po twojej zakończonej niepowodzeniem myśli. Spojrzałam na niego jak na palanta. Przez chwilę byłam oniemiała. Jednak zaraz potem słowa zaczęły płynąć mi z ust niepowstrzymanym potokiem: - JAKIE, KURWA, OBRAŻENIA PSYCHICZNE?! - pisnęłam, wyrzuciwszy w górę ręce. - Jestem jak najbardziej zdrowa! W życiu nie widziałam zdrowszego człowieka! - Taka jest nasza diagnoza... - rzekł obronnie i bez przekonania lekarz. Chwyciłam go obiema rękami za koszulę i szarpnięciem przyciągnęłam do siebie. Patrząc groźnie w oczy wysyczałam: - Proszę, bez pierdolenia. Możecie mi pomóc, czy nie? Mężczyzna zbladł ze strachu. Przeraził go dziki, szaleńczy błysk w moim oku. - N-nie... Niestety nie... I obawiam się, że nikt nie może... - wyjąkał cicho. Warknęłam gniewnie i odepchnęłam go, może nieco za mocno, bo zleciał z łóżka i rąbnął o ziemię. - W takim razie dziękuję za opiekę. Wypisuję się - odrzekłam pogardliwie, zamaszystym ruchem ściągnęłam z siebie kołdrę i gotując się ze złości opuściłam budynek w samej szpitalnej pidżamie. *** Shirotsume. Pierwszy raz od dawna miałam na sobie płaszcz. Nawet wczesnowiosenny chłód dawał mi się we znaki. Palto było dziwnie ciężkie i nieporęczne. Źle mi się w nim poruszało. Myślałam, że oszaleję. Jednak zdjęcie go nie było dobrym pomysłem. Nawet najlżejszy podmuch wiatru wprawiał moje ciało w drżenie. - Pamiętasz, kiedy ostatnio było ci zimno? - zapytałam sama siebie i uśmiechnęłam się ironicznie, kręcąc głową. Naciągnęłam mocniej na oczy kaptur i wbiłam ręce w kieszenie. Utkwiłam wzrok w bruku tuż przed moimi stopami i ruszyłam przed siebie. Niespodziewanie w coś uderzyłam i zatoczyłam się do tyłu. Beznamiętnie uniosłam głowę, a kaptur zsunął mi się na plecy, odsłaniając moją buzię. Moim oczom ukazał się rosły mężczyzna. Chciałam się cofnąć, ale tam również ktoś stał. Nim się spostrzegłam, byłam w potrzasku, otoczona. Znałam skądś tę sytuację. Biorąc pod uwagę mój sen, byłam już w dokładnie tej samej trzeci raz. Uśmiechnęłam się parszywie. Tym razem się nie bałam. Byłam pełna tylko mściwego zadowolenia. I żądzy krwi. Musiałam odreagować. Przeczuwałam, co się stanie. Kiedy jeden z mężczyzn wyciągnął rękę ku mojej twarzy, ja nie dałam się dotknąć, ani powiedzieć mu słowa. Chwyciłam go za nadgarstek, pociągnęłam do siebie i w mgnieniu oka wykręciłam rękę, dłonią napierając mu na łopatkę. Jednym szybkim szarpnięciem wyrwałam mu go ze stawu, a drugim ruchem złamałam w nadgarstku. Dźwięk jego pękających kości to muzyka dla moich uszu. Mocnym uderzeniem łokcia między łopatki posłałam go na bliskie spotkanie z brukiem. Reszta stała jak oniemiała. Wykorzystałam zatem kilka zdobytych sekund, oby podciąć jednego, szarpnąć drugiego za płaszcz i nasadą dłoni uderzyć go w nerw na brodzie. Wyszło lepiej, niż sądziłam, bo rozłupałam mu szczękę. W samą porę, bo ostatni, którego wcześniej podcięłam, podnosił się już. Potraktowałam go tylko pieszczotliwym kopniakiem z pół obrotu w bok głowy i przeszłam nad jego ciałem, które bezwładnie padło na ulicę. Nic im nie będzie, oprócz paru dni w szpitalu. Rozejrzałam się i rozpoznałam w miejscu, gdzie byłam, ulicę z mojego snu.*** Stałam na łące w głębi lasu i wpatrywałam się w miejsce, które w moim śnie było moim domem. Ogarniało mnie dziwne uczucie. Serce trzepotało mi w piersi. Tam, gdzie w moim śnie stała drewniana chata, tu był tylko pieniek. Ale coś kazało mi na nim usiąść. Więc usiadłam i objęłam nogi rękami, oparłszy się brodą o swoje kolana. Zachodziło słońce. Kilka chwil potem uniosłam swój wzrok do góry i zaczęłam patrzeć w niebo, ponad korony drzew. W gwiazdy. Byłam sama. Zaczęłam drżeć. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że kogoś potrzebuję. Bardzo. Wystarczyłby czyjś głos. A słyszałam tylko własny, z sekundy na sekundę cięższy oddech. Moje drżące w piersi serce ściskało jakieś uczucie niepewności. ...Strach? Nie, to było coś innego. Nigdy wcześniej mi się nie przytrafiło, żebym źle się czuła w samotności. Ale teraz... Czułam jakąś taką tęsknotę. Tęsknotę za kimkolwiek. Obezwładniającą. I siedziałam tak w bezruchu. W szponach niepewności. Niezdolna do niczego. Ogarniała mnie czarna beznadzieja. Byłam sama. Samiusieńka. Bezbronna. Bez swojej magii. Bez niczego, co by nadawało mojej przeszłości realności. Skąd miałam wiedzieć, co było prawdą? Skąd miałam wiedzieć, co się wydarzyło? Nie miałam już łusek, nie byłam Smoczym Zabójcą. W gardle wyrosła mi gula, a oczy zapiekły łzami. Pociągnęłam nosem parę razy i skupiłam się z powrotem na gwiazdach. Złapałam się na tym, że rozpoznaję wszystkie świecące punkciki. Ich nazwy, konstelacje do których należą. Odkrycie w sobie tej wiedzy odegnało na moment nieprzyjemne uczucia spowodowane samotnością. Z lśniącymi z podekscytowania oczami wgapiałam się w usiane gwiazdami sklepienie. Wtem przecięła je biała smuga. Zacisnęłam oczy i pomyślałam życzenie. Chciałam wypełnić czymś tę dziurę powstałą w mojej duszy i w moim sercu. Zalepić czymś to nagłe uczucie bezbronności i nieprzydatności. To uczucie pustki i braku. Błagam, pomyślałam. Błagam. Błagam.*** Otworzyłam oczy. Leżałam na trawie. Kręciło mi się w głowie. Odruchowo spojrzałam w niebo. Sądząc po położeniu gwiazd zemdlałam. I musiałam być nieprzytomna przez prawie dwadzieścia cztery godziny. Uniosłam się powoli do siadu. Myślałam, że zwymiotuję. Wzięłam kilka głębokich oddechów. I znów zaczęłam drżeć, przez to obezwładniające uczucie osamotnienia. Ale mimo to coś kazało mi wstać. Wstać i iść przed siebie. Więc wstałam i poszłam. Przyspieszałam kroku z minuty na minutę, aż w końcu zbiegałam z tej góry, ledwo mijając drzewa, ocierając się czasem o korę. Potknęłam się też nieomalże o wystający korzeń. Trzy razy. Ale pędziłam dalej. Nie wiedziałam po co i gdzie, ale wiedziałam, że muszę. Z kołatającym sercem i uczuciem na kształt strachu leciałam na spotkanie z przeznaczeniem. Sama nawet nie wiem, ile biegłam. Nie byłam w stanie powiedzieć. Wiedziałam tylko, że długo. Dyszałam. Byłam pewna, że wypluję własne płuca, które płonęły żywym ogniem. Ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonałam truchtem umierającego. Oparłam się o drzewo, które stało tuż przed ogromnym osuwiskiem. Spojrzałam w dół.Stałam na skraju względnie niewielkiego krateru uderzeniowego. Ogarnęło mnie niezdrowe podniecenie. Z bijącym sercem, nie tylko z powodu wysiłku fizycznego, osunęłam się do powstałej w ziemi niecki. Powoli zaczęłam iść w kierunku środka. Słaniałam się wręcz i powłóczałam nogami. Ale maszerowałam twardo. Kiedy byłam już tuż tuż, opadłam na kolana, ale nie przeszkodziło mi to w napieraniu do przodu. Do mojego celu niemal się doczołgiwałam. Ale w końcu osiągnęłam to, czego pragnęłam. Z sercem walącym mi w piersi, niemal obijającym mi się o żebra, sięgnęłam do skały znajdującej się w środku krateru. To był meteor. Prawdopodobnie ten, którego widziałam, jak sunął przez sklepienie. Był niewielki, nie przekraczał rozmiarami małego talerza. Wzięłam go w dłonie, spodziewając się, że mnie poparzy. Nic takiego się jednak nie stało. Mój oddech przyspieszył jeszcze, a w oczach pojawił się blask fascynacji. Wtem meteor w moich dłoniach rozpadł się na dwoje. Upuściłam go z krzykiem i zerwałam się na równe nogi. Jego wnętrze zaczęło lśnić srebrzystym blaskiem. Stałam kilka chwil w bezpiecznej odległości, ale ostatecznie ciekawość wzięła górę. Klęknęłam przy rozłupanym meteorze i sięgnęłam do środka. Wtem blask z jego wnętrza powoli przeszedł na moją rękę. W pierwszym odruchu chciałam odskoczyć, ale nagle ogarnął mnie jakiś taki nieopisany spokój. Po prostu pozwoliłam, by to światło pochłonęło mnie całą. By przeniknęło mnie na wskroś. Ale po chwili znowu ogarnęła mnie ciemność. Kiedy się obudziłam, świtało. Bolało mnie całe ciało. Jednak to nie był normalny ból ze zmęczenia, albo od niewygodnej pozycji podczas spania. Ono wręcz płonęło. I nie tylko ono. Moja dusza również. Ogarniał mnie niezwykły ból i ciała, i umysłu. I to bynajmniej nie było spowodowane, jak wcześniej, pustką ani samotnością. Ten ból był... Jak sztuczny. Jakby nie pochodził ode mnie. Wiłam się w agonii jeszcze kilka dobrych godzin. Jednak kiedy wszystko ucichło, poczułam COŚ. Moc, siłę. Po uczuciu pustki nie było już śladu. I jeszcze przez chwilę nawet nie zdawałam sobie sprawy z mojego osamotnienia. Było we mnie tylko trochę żalu, z powodu utraconej magii, ale bezsilność i beznadzieja już minęły. Tknięta nagłym impulsem podniosłam rękę. Wystrzeliły z niej miniaturowe komety. Uśmiechnęłam się sama do siebie, a błoga ulga ogarnęła moje ciało i duszę. *** |
|