Niewiarygodne, ile czasu zajmują te wszystkie procedury. Najpierw wyjąć po kolei każdy miecz, potem pokazać je wszystkie sędziom, czekać łaskawie, aż rzucą na nie te niby zabezpieczające zaklęcia, a potem jeszcze wszystko schować z powrotem. No, ale jak trzeba, to trzeba.
Stoję nieruchomo do czasu, aż sędzia da znak do startu.
-No cóż... Nie chcę z tobą walczyć, ale skoro muszę... – mówię krótko na powitanie, po to, aby zrobić wrażenie leniwego chłopczyka, który nie walczy, bo chce, ale bo musi i niby jest mu wszystko obojętne. Jednakże przydałoby się wygrać tę walkę. Wypadałoby nadrobić straty po wczorajszym niepowodzeniu z kurczakami.
Przystępując do działania aktywuję od razu Tryb Walki PWM i ruszam truchtem przed siebie w stronę drzew. Odległość między nimi powinna być wystarczająca, aby udało się przecisnąć, ale gdyby ewidentnie się nie dało, przebiegnę bokiem.
Następnie, jeżeli bez problemu uda się przejść między drzewami, ewentualnie obok nich, wtedy udawanym, chwiejnym, ale wciąż w miarę szybkim krokiem ruszę w stronę przeciwnika, złapię równowagę i w najmniej spodziewanym momencie, w odległości około dwóch, trzech metrów od Trawiastowłosego, „potknę się” o własnie nogi i po prostu polecę przed siebie, na glebę, na twarz, na ryj, jak pieprzony niezdara... no nie do końca. W połowie drogi do kontaktu z ziemią, wystawiam ręce przed siebie i robię przewrót w przód, sięgając jednocześnie do butów po ukryte w nich sztylety. Następnie korzystając z zaskoczenia, wbiję je przeciwnikowi w stopy. Jednak zapewne nie będzie on stał jak bocian i nie wystawi się na atak, dlatego, gdyby próbował gdzieś odbiec, robić unik, lub najnormalniej wywalić mi z buta, wtedy wciąż pozostaję w niskiej pozycji, ale nie skupiam się na stopach, tylko na ścięgnach, bądź też łydkach, nie wyprowadzając cięć, ale brutalne pchnięcia. Gdyby zielonowłosy byłby za daleko, albo zdążyłby dobiec do krawędzi, przy której przewrót w przód zakończyłby się nieprzyjemnym upadkiem, wtedy zwyczajnie przykucnę, wyciągnę sztylety i dalej akcja taka sama.
Po udanym ataku na nogi,to znaczy, że obydwa sztylety wbiją się w jego ciało, na tyle głęboko, iż będzie je musiał samemu wyjąć, wyprostuję się, wyciągając Kagayaki i Furrashu, trzymając je odwróconym uchwytem, a następnie atakiem od góry wbiję mu je między obojczyki, lub w barki, tam gdzie łatwiej. Gdyby chciał w jakiś sposób ich uniknąć, zmienię uchwyt i wyprowadzę serię pchnięć celując w w bicepsy, albo w dłonie. Gdy miecze wbiją się na odpowiednią głębokość, zostawiam je w jego ciele, a następnie sięgam po wakizashi, które schowane mam za plecami, przyjmując postawę obronną, stając bokiem na lekko ugiętych nogach, lewa lekko cofnięta, miecz trzymam na ukos.