Imię: Arturia Alistair Elbereth
Pseudonim: Archie, Artie, Sowa, Hawkeye, Vesper, Niedźwiedzica, Świetlik, Nocarz, Undomiel
Nazwisko: Otori
Płeć: żeńska
Waga: 57 kg
Wzrost: 170 cm
Wiek: 19 lat
Gildia: żadna, ale marzy o mundurze...
Miejsce umieszczenia znaku gildii: -
Klasa Maga: zero
Wygląd:
Ładna, szczupła kobieta przeciętnego wzrostu, o brązowych włosach, brązowych oczach i jasnej cerze. Włosy są proste, najczęściej upięte klamrą ale bywa też, że nosi je rozpuszczone. Wyraz jej oczu, jak i ogółem twarzy jest jednocześnie sympatyczny, pogodny, przenikliwy, inteligentny, skupiony i stanowczy. Czasem groźny. Krótko pisząc: jak u dobrej wychowawczyni. Do tego zawsze w oczach ma jakieś takie wewnętrzne światło...
Jest bardzo sprawna fizycznie i ma świetny wzrok, atrybut snajperów...
Najczęściej chodzi ubrana w mundur, w jaki ubierali się wojskowi w pewnym, obecnie już nie istniejącym państwie, pod koniec jego istnienia. Arturia jest zafascynowana historią tamtego kraju (jak zresztą reszta jej znajomych z grupy ASG, odtwarzającej wspomniane wojsko). W „normalną” odzież również zdarza jej się ubrać. Wygoda przede wszystkim, choć nie kręci nosem na spódnice czy suknie...
Charakter:
Pięć głównych cech: sprawiedliwość, odwaga, lojalność, mądrość i otwarty umysł. Ah, i upór, który można też nazwać stanowczością. No to sześć...
Odwaga – będąc dzieckiem egzorcystów albo jesteś odważny i masz łeb na karku, albo giniesz. Fizycznie czy psychicznie. Normalna osoba dawno by zwariowała, gdyby doświadczyła tyle i takich scen, co Archie. Rodzice początkowo wychodzili z siebie i stawali obok, by trzymać córkę z daleka od ich profesji. Jednak pewnego dnia stało się Coś. Ale „o tym po tym”, jak to się mówi. W każdym razie od tamtej chwili bali się trochę mniej, choć nie zmniejszyli czujności...
Sprawiedliwość&Lojalność – to zawsze jest problematyczny duet, bo czasem się zdarza, że bliska Ci osoba jest niesprawiedliwa. I wtedy co wybrać? Lojalność wobec niej czy sprawiedliwość? Na ogół Arturia potrafi sobie radzić z rozgraniczeniem, jednak w gardłowej sytuacji mogłaby mieć straszny problem. Aaa... I jeszcze, co za tym idzie, jest patriotką...
Mądrość – tu nie ma za wiele do tłumaczenia. Czy chodzi o mądrość książkową czy życiową...
Otwarty umysł – religia w której wychowano Arturię, a już szczególnie świat jej egzorcystów, to restrykcje, restrykcje i jeszcze raz restrykcje. W wielu przypadkach, jak uważają i rodzice Niedźwiedzicy, i ona sama, niesprawiedliwe. Np. wszyscy egzorcyści powinni uważać, że wszystkie istoty z pogańskich religii są z gruntu złe. Rodzice Arturii wiedzą, że nie można przekreślać innych religii, bo gdyby wszystkie religie świata poza ich własną były złe, świat już dawno utopiłby się we krwi i chaosie. To samo wpoili swoim dzieciom. „Najpierw poznaj, później osądzaj”. Zawsze...
Poza tym jest uczynna, opiekuńcza, obowiązkowa, gotowa do poświęceń i dobra. Choć na ogół jest opanowana, potrafi się czasem wkurzyć...
No i nie można zapomnieć o jej psie, małym Rinie rasy Shiba Inu, którego uwielbia. Ze świeczką szukać tak lojalnego, odważnego, kochanego, czujnego, mądrego i zaradnego psiaka...
Marzy o pracy w policji i służbie sprawiedliwości. Służba ideom (wolność, sprawiedliwość, etc.) sprawia jej przyjemność...
Uwielbia książki, psy, religioznawstwo, sztuki walki i broń palną, jednak nie do końca pasuje do niej miano chłopczycy. Kocha też bezchmurne nocne niebo, może dlatego, że umie dojrzeć światło w najciemniejszych miejscach...
A tak poza tym, to ma chorobę lokomocyjną. No chyba, że dany środek lokomocji uznaje za przyjaciela...
Historia:
Jak już zostało wspomniane, Arturia Alistair Elbereth urodziła się w rodzinie egzorcystów, jako młodsze z dwójki dzieci. W Magnolii, w tak bliskim sąsiedztwie katedry Cardia, jak to tylko możliwe. Może na wstępie wyjaśnię, że w ich religii celibat nie obowiązuje egzorcystów, którzy w chwili otrzymywania święceń byli już małżeństwem. Przy czym małżeństwem bezdzietnym. Oczywiście późniejsze posiadanie dzieci nie jest zakazane, jednak trzeba mieć na uwadze, że w związku z fachem rodziców, śmiertelność wśród potomstwa jest bardzo duża. Arturia i Merlin mają to szczęście, że poza idealnym do przetrwania pakietem genów mają też idealnych rodziców. Ale po kolei:
Alistair i Miranda zazwyczaj pracowali w terenie jednak czasem przynosili pracę do domu, jeśli można to tak określić. Czy może raczej: praca odnajdywała ich w domu. Jeszcze zanim ich dzieci pojawiły się na świecie, para doszła do wniosku, że potrzebują ukrytego pokoju do „zadań domowych”, wyposażonego w przedmioty służące krępowaniu i unieruchamianiu człowieka. Co prawda nie miały wyrządzać człowiekowi szkody a bronić jego i innych przed nim samym, ale i tak wyglądały strasznie. W każdym razie: mamy burzliwą Noc z 31 października/1 listopada roku X785. Dzieci spały na piętrze a Al i Mira trwali w pogotowiu. W Halloween zawsze mieli mnóstwo roboty a woleli być na miejscu, by każdy wiedział, gdzie ich szukać. Akurat dwa dni wcześniej dostarczono im nowy sprzęt, który dopiero tej Nocy miał być sprawdzony. Wtem rozległ się dzwonek do drzwi i łomotanie w nie. W holu rozległ się tupot, otworzono drzwi i po chwili nerwowej rozmowy wniesiono powiązanego powrozami i zakneblowanego chłopaka, wywijającego się we wszystkie strony. Przejął go Alistair wraz z asystentem, znikając z obezwładnionym w korytarzu, natomiast Miranda została z ojcem i braćmi wspomnianego chłopaka, w towarzystwie swojej asystentki. Scenariusz stary jak ludzka głupota - Halloween, wywoływanie duchów, chcieliśmy przyzwać ukochaną babcię a wyszedł Hitler, który zawładnął jednym z przyzywających. Nikt nie zauważył pary bosych stópek stojących przy schodach z piętra na parter, i pary zaspanych ale ciekawskich oczu, bacznie obserwujących całą sytuację...
Przenieśmy się do ukrytego „pokoju do zadań domowych”. Alistair i jego asystent w ostatniej chwili przynieśli chłopaka i przywiązali do specjalistycznego krzesła, znajdującego się na środku pokoju, wyposażonego akurat w nowe pasy. Okazało się, że do teraz opierał się całkowitemu opętaniu, jednak poddał mu się w może sekundę po zapięciu ostatniego z pasów krzesła. Po tym rozpętało się piekło. Powietrze opanował odór siarki a wszystkie przedmioty zaczęły drżeć. Gdyby nie to, że były zabezpieczone, zaczęłyby dosłownie latać po pomieszczeniu. Nie wiadomo też skąd, rozpętała się wichura, utrudniająca egzorcystom czytanie Rytuału Rzymskiego. Nagle jeden z pasów urwał się, a za nim reszta tych najważniejszych. Opętany chłopak uwolnił się i nim egzorcyści się spostrzegli, Alistaira cisnął o ścianę – ten, upadając, zgubił Rytuał - a asystenta chwycił za gardło i uniósł w górę, jakby podnosił kociaka. Było naprawdę dramatycznie. Wtem demon, zamieszkujący ciało nieszczęśnika, ryknął a skóra na plecach zaczęła skwierczeć i parować, w miejscach, gdzie dotknął ją strumień wody. Święconej, jak można się domyślić. W tym samym momencie rozległo się też:
Regna terrae, cantate Deo, psallite Domino
qui fertis ascendit super caelum
caeli ad Orientem
Ecce dabit voci suae vocem virtutis,
tribuite virtutem deo...W otwartych drzwiach pokoju stał siedmioletni Merlie, bez zająknięcia czytający egzorcyzm z książki z ukrytej biblioteki rodziców, oraz czteroletnia Archie, uzbrojona w dziecięcy karabinek na wodę, wypełniony święconą wodą. Oboje na boso i w piżamkach. Alistair był przerażony, a ciągle otumaniony uderzeniem, nie mógł nic zrobić. Był pewien, że za chwilę jego potomstwo zginie w najlepszym przypadku rozszarpane na kawałki. Tak się jednak nie stało. Regularne serie z pistoletu na wodę powstrzymywały demona przed wszelkimi akcjami a w międzyczasie egzorcyzm dobiegł końca. Z powodzeniem. Opętany jeszcze przed chwilą chłopak osunął się nieprzytomny na podłogę. Wtem, ku jeszcze większemu przerażeniu ojca dzieciaków, Archie podbiegła do „zwłok” na środku pokoju. Nie dawał znaków życia. Żył, ale niemal niewyczuwalnie. Archie zbliżyła buzię do jego twarzy, jakby chcąc mu spojrzeć w zamknięte oczy, położyła rączkę na jego czole i szepnęła a iskierki, jak małe gwiazdki, które zawsze miała w oczach, zajarzyły się na chwilę mocniej:
- Podązaj za moim głosem. Sukaj śfiatła...W tym momencie nastolatek otworzył oczy i szarpnął się, chciwie łapiąc powietrze, jakby wynurzył się z wody po zbyt długim bezdechu. Archie odskoczyła w tył wystraszona. Wiele razy później mówiła, że nie wie, dlaczego się tak wtedy zachowała. Poczuła jakiś impuls, instynkt, nie wiadomo jak to nazwać. W każdym razie czuła, że tak musi zrobić. Wróćmy jeszcze tylko na chwileczkę do tamtej Nocy 15 lat temu. Ojciec małych bohaterów odzyskał wnet siły, zerwał się i porwał dzieciaki z pokoju, zostawiając odzyskanego nastolatka asystentowi, do którego po chwili dołączyła asystentka Mirandy. Nie minęła minuta, gdy w dziecięcym pokoju rozległy się wrzaski przerywane klaśnięciami dwóch pasków. Po raz pierwszy i ostatni dzieciaki dostały bicie. I nie wiadomo, czy więcej łez wylały one, czy rodzice. Oczywiście do biblioteki zakradały się jeszcze nie raz, by czytać księgi i zwoje zakazane „zwykłym śmiertelnikom”. Od pokoju, będącego miejscem tamtych zdarzeń na ogół trzymały się jednak z daleka...
***
Z biegiem lat, gdy rodzice widzieli, że mają naprawdę rozsądne dzieciaki, ukryta biblioteka przestała być tematem tabu. Choć zawsze Arturii i Merlinowi wpajano, by nim się coś lub kogoś osądzi, najpierw powinno się samemu sprawdzić informacje, dopiero od momentu „otworzenia” przed nimi biblioteki tak oficjalnie, dopiero od wtedy poszerzono to o stworzenia i istoty nadprzyrodzone. Gdy się poznało ich naturę, okazywało się, że nie wszystkie są z gruntu złe, jak twierdzi Kościół. Oczywiście odpowiednie kręgi Kościoła znały zdanie Alistaira i Mirandy na ten temat, jednak państwo Otori mieli jedne z najlepszych wyników, a patrząc po ludzku - ratowali zbyt wiele żyć. Póki nie idą z tym swoim zdaniem do obywateli, można przymknąć na nich oko. I tak sobie rodzina Otorich żyła w Magnolii kolejne lata. Merlin poznał dziewczynę, też córkę egzorcystów. Planowali się pobrać po studiach i wstąpić na tę samą drogę co rodzice. Z kolei Arturia pracowała wolontariacko w magnolskim szpitalu, gdzie była bardzo lubiana. Szeptano, że ma w sobie światło, a te małe gwiazdki tlące się głęboko w jej oczach nigdy nie gasły. Zdarzało się, że jej głos, dotyk i spojrzenie dawały siły krytycznym przypadkom a umierającym łagodziły odejście. Była dla nich światełkiem w mroku. Wkrótce zaczęto ją nazywać Vesper, czyli Gwiazda Wieczorna, będąca iskierką Nadziei mimo zbliżającej się Ciemności. Z ciepłem i lekkim rozbawieniem słuchał o tym ojciec Archie. Wybrał jej czwarte imię, takie na użytek własny, z tej samej mitologii co trzecie. Do Elbereth - Rozpalaczki Gwiazd dołączyła Undomiel - Gwiazda Wieczorna. Zaskoczyło go też to, jak bardzo trafili z „Elbe”. Dla rodzin egzorcystów jak i ich samych normą jest, że żyją na granicy Światła i Ciemności, tak samo jak to, że jedno bez drugiego nie istnieje. Oraz to, że dla ludzi będących w Mroku są często jedynym światełkiem, jakie może ich zwrócić światu a w związku z tym, często kroczą przez Mrok. A Mrok to sobie zapamiętuje...
W każdym razie Archie nie wiązała swojej przyszłości ze szpitalem. Oczywiście lubiła pomagać, jednak szpital to nie było to. Merlin może jakby nie chciał zostać egzorcystą, to by został lekarzem, ale nie ona. W wolnych chwilach od szkoły i szpitala biegała z kumplami z drużyny ASG po lasach i polach, w towarzystwie swojej nieśmiertelnej snajperki. We dwójkę udowadniały, że snajperka w ASG nie jest wcale złym pomysłem. Kolega z drużyny, Havoc, nawet dał jej (kolejną do kolekcji) ksywę - Hawkeye, Sokole Oko. Oczywiście, przyjęła się w kręgu znajomych.
***
Pewnego dnia, gdy oboje przygotowywali się do strzelanki mającej się rozpocząć za jakąś godzinę:
- Hawkeye, sprawę mam. – po chwili milczenia odezwał się Havoc, wyraźnie wahając się. Umilkł znów, czekając na reakcję koleżanki i kontynuując wczepianie w hełm gałązek.
- Hm?... - Arturia choć nie podniosła głowy znad składanego właśnie karabinu, słuchała co Havoc miał jej do powiedzenia.
- Kilka dni temu przywieziono wam rannych podczas akcji policjantów. Wśród nich jest niejaki Roby Hikoe. Wiesz może co z nim?Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Arturia znała to nazwisko.
- Jeszcze nie wybudził się ze śpiączki farmakologicznej. Chcą go budzić jutro rano. - nastąpiła kolejna chwila ciszy, po czym padło ciężkie jak kowadło
– Ręki nie udało się przyszyć. Była zbyt pogruchotana. Do tego nie wyjęto odłamka miny. Jest zbyt mały i za blisko serca. Lekarze są bezradni. Boją się, że kwestia dni, kiedy odłamek przesunie się. - Rozumiem. - powietrze przytłaczało.
- Wiesz, czy opiekuje się nim jakaś dobra dusza?Chłopaka wyraźnie zasmuciły informacje o losach tego człowieka.
- Bernadette ale jest nowa i jeszcze z takimi przypadkami nie daje sobie rady. Smutkiem by go dobiła. Od jutra ja mam go przejąć.Chłopak dyskretnie odetchnął z ulgą.
- M-mogłabyś go ode mnie pozdrowić?Archie uniosła głowę znad broni i spojrzała na niego pytająco...
- To mój wujek... Taki przyszywany... On i ojciec są... byli najlepszymi kumplami... – Havoc ze smutkiem spuścił głowę. Archie spojrzała na niego rozumiejąc jeszcze mniej...
- To dlaczego go nie odwiedzisz? Ten człowiek prawdopodobnie niedługo umrze.– Ojciec mi zabronił. – na te słowa tym większe było zdziwienie Archie. Havoc nie musiał na nią patrzeć, by o tym wiedzieć, więc po ciężkiej chwili kontynuował –
Gdyby Roby posłuchał rozkazów mojego ojca, możliwe, że nic by mu się nie stało. Jednak zginęłoby 5 cywilów i 2 policjantów, a tak żyje cała siódemka, tylko policjanci są ranni. Wiem to od innych policjantów, obecnych na akcji. Mimo to ojciec się na niego wściekł, że tak bardzo naraził swoje życie. Z jednej strony jest wściekły ze strachu, że straci najlepszego kumpla, a z drugiej kompletnie nie dopuszcza do siebie myśli, że Roby „Lucky” Hikoe może umrzeć w taki sposób. Szczególnie, że facet wychodził cało z dużo cięższych sytuacji. Stary nie radzi sobie z tą sytuacją. Myśli, że Roby normalnie wróci do służby za jakiś czas, więc ten może się na niego poobrażać za nieposłuszeństwo i głupotę. Od razu też zapowiedział, że lepiej by się nie dowiedział, że byłem w szpitalu. A ja za dobrze wiem, co oznacza olanie rozkazów ojca-oldskulowego policjanta. Nie ważne, że mam 19 lat, skoro przy jego wkurwie i tak czuję się jak bezbronny gówniarz. - po czym Havoc ze złością wypluł gdzieś w kąt przygryzaną do tego czasu wykałaczkę.
- Rozumiem. - pozornie obojętnie powiedziała Arturia. Po czym uśmiechnęła się ciepło do kolegi.
- Nie martw się. Zajmę się nim najlepiej jak umiem. Masz jakieś sugestie?
- Poczytaj mu „Opowieść Policyjną”. Uwielbia tę książkę. I daj mu bukiecik polnych kwiatów z wrzosowisk. Ale... one rosną w pewnym konkretnym miejscu. Miałabyś czas?
- Jasne, nie ma sprawy.
- Hawkeye?...
- Co?...
- Dzięki...
- Nie ma sprawy. Bądź dzielny, Havoc...W milczeniu wrócili do wykonywanych wcześniej czynności...
Następnego dnia Niedźwiedzica pojawiła się w szpitalu wcześniej niż początkowo planowała. Na długo nim lekarze zaczęli wybudzać, Archie zjawiła się w sali pana Hikoe, z kwiatami od Havoca i książką. Usiadła na krześle obok łóżka i zaczęła czytać na głos. Po kilku dobrych stronach:
- „... Porucznik skradał się ostrożnie przez korytarz. Broń trzymał przed sobą, z palcem na spuście gotowym do naciśnięcia języka...” – Archie zatrzymała się i mimowolnie uśmiechnęła się sama do siebie.
- Książka ma kilka minusów ale poza tym jest świetna. Stara literatura rządzi się swoimi prawami. – dał się słyszeć słaby głos od strony łóżka.
Archie aż podskoczyła na krześle. Spojrzała w stronę, z której dochodził głos. Roby "Lucky" Hikoe patrzył na nią słabym ale dobrotliwym spojrzeniem.
- Proszę się nie ruszać! Zaraz zawołam lekarza. - i zerwała się do drzwi. Jedyną dłonią mężczyzna chwycił ją za przegub ręki, przez co Arturia momentalnie się zatrzymała. Żadnych zbędnych ruchów, które mogą przemieścić odłamek. Nawet najdrobniejszych. Ze strachem w oczach spojrzała na niego.
- Proszę mnie puścić. Pana stan jest zbyt poważny, by pozwolić sobie na zwło...- Wiem jaki jest mój stan. Ten mały kosiarz niemal drapie mnie w ścianki serca. - Tak samo pogodnie jak przed chwilą odezwał się policjant, przerywając jej wpół słowa.
- A pani reakcja tylko mnie utwierdziła w tym, że nie "wiem lepiej niż lekarze".Arturię aż ścisnęło w gardle. Nie raz widziała ludzi pogodzonych ze śmiercią. Nie raz była przy nich do ostatniej sekundy. Staruszka otoczona wianuszkiem wnuków i prawnuków, 9letni chłopiec chory na białaczkę, robotnik, który - przygnieciony przez dźwig - kazał sam się odłączyć od maszyny podtrzymującej funkcje uszkodzonych organów, bo wdowa więcej dostanie zapomogi niż gdyby musiała opiekować się kaleką. Choć wydawali się pogodzeni, w ich oczach widziała paniczny lęk przed Ciemnością, który gasł dopiero wraz z życiem. Ten człowiek jednak był inny. Ten człowiek się nie bał...
- Oni i tak przyjdą mnie wybudzać, prawda? Zrobię im niespodziankę. - mrugnął do Arturii, wciąż trzymając ją za nadgarstek.
- Nie będzie mieć panienka żadnych nieprzyjemności, obiecuję. Proszę przysunąć krzesło bliżej łóżka i opowiedzieć mi, co tam u Szczurka. Domyślam się, że stary mu zabronił przyjść. Bardzo panienkę proszę... - z ostatnim zdaniem powoli puszczał Archie. Teraz patrzyła na niego zaskoczona.
Szczurek. Czyli Havoc? Skąd...? Widząc jej zaskoczenie, mężczyzna uśmiechnął się szerzej i ze zrozumieniem.
- Nie było go ani razu, ale przysłał bukiet kwiatów, które rosną tam, gdzie go zabierałem jak był gżdylem, przysłał moją ulubioną książkę, którą z resztą dostałem od niego, oraz przysłał swoją koleżankę do towarzystwa. Sądząc po blasku w oczach, urodzie delikatnej i inteligentnej oraz siniakach po kulkach z ostatniej strzelanki, jakie ma panienka na szyi, zgaduję, że to panienka Hawkeye. Proszę wybaczyć ale nazwisko panienki to...?- Arturia. Arturia Otori. - Z ujmująco delikatnym uśmiechem, jednak wciąż trochę zaskoczona, powiedziała Archie. Musiała przyznać: wujek Havoca nie dość, że ma gadane, to jeszcze nawet leżąc w szpitalu na granicy życia ma bardzo sprawny umysł. Nie chodzi o to, że ujął ją na litość i ładne słówka, bo nie. Havoc mu ufał, i to bardzo. Stwierdziła więc, że nie pozostało jej nic innego, jak opowiedzieć, co tam u "Szczurka". Szczególnie, że nie była pewna, co lekarze zrobią po przyjściu do pokoju i ujrzenia pacjenta w stanie takim a nie innym, a co za tym idzie - nie wiedziała, kiedy będzie kolejna okazja do wizyty a niestety ryzyko, że nigdy, było bardzo duże. Wystarczy mu źle poprawić poduszkę. Krótko mówiąc, to może być ostatnia okazja, by porozmawiać z Luckym a czasem rozmowa jest cenniejsza niż lekarstwa. Gdyby była nowicjuszką albo nadgorliwie trzymałaby się reguł - sprzeciwiłaby się i pobiegła po medyków. Te parę lat pomocy w szpitalu i do tego jakieś własne instynkty sprawiały, że umiała ocenić, kiedy można sobie pozwolić nie rozluźnienie. Taki moment nastąpił właśnie teraz. Przystawiła krzesło bliżej łóżka i zaczęła opowiadać. Ponadto policjant nie był biernym słuchaczem. Dużo pytał a czasem mówił też coś od siebie. Tego dnia Havoca dość mocno powinny piec policzki i uszy. Może i piekły? Kto wie. Po paru godzinach zjawili się lekarze. Choć początkowo byli zdziwieni sytuacją, jaką zastali, po późniejszych rozmowach między sobą doszli do wniosku, że biorąc pod uwagę, która z wolontariuszek była przy pacjencie, jego przedwczesne przebudzenie się było całkiem prawdopodobne, bo choć przy Arturii jeszcze nigdy się coś takiego nie zdarzyło, Vesper nie od dziś miała zbawienny wpływ na samopoczucie pacjentów. A przynajmniej tak to wyglądało...
Gdy rozeszła się po zainteresowanych osobach wieść, że bohater przebudził się, jego sala wkrótce zmieniła się w kwiaciarnię a ilość gości zaczęto kontrolować. Ocaleni i ich rodziny, koledzy z pracy. Niedźwiedzica też wpadała ale raczej po to, by zmienić wodę kwiatom i korzystając z okazji przekazywała wiadomości od Havoca. Koniec końców wyszło tak, że jak zaczynała się rozmowa od wspólnego znajomego, to Archie zostawała godzinę, czasem dwie ale nigdy nie pozwoliła sobie na więcej. No i nigdy w godzinach odwiedzin, bo ten czas był wyczerpywany przez gości do granic możliwości. W końcu pacjent powinien odpoczywać. Zastanawiało ją też, że pomimo tylu odwiedzających nie zauważyła nikogo, kto by wyglądał na żonę czy dzieci. Nie miała jednak śmiałości zapytać.
Pewnego dnia otrzymała odpowiedź w ogóle nie zadając pytania. Rozmowa toczyła się jak zwykle, po nitce do kłębka. Jeszcze parę zdań temu "na tapecie" było dzieciństwo Havoca i jego pierwsza narzeczona z przedszkola.
- Była blondynką, we włosach nosiła różowe wstążeczki, uważała się za najpiękniejsze dziecko w przedszkolu a chłopakom kazała składać sobie dary w postaci cukierków. Do tego była strasznie wredna a chłopcy za nią szaleli. Havoc raz jednemu koledze wybił jego jedyne dwa ząbki, bo się o nią pobili. Chyba Priscilla miała na imię. Albo jakoś tak podobnie. Dziwnie w każdym bądź razie. Jakby rodzice dając dziecku idiotyczne imię chcieli jakoś spełnić własne marzenia. Ponoć teraz pozuje do katalogów mody ekologiczno-egzotycznej, jeśli wie panienka, co mam na myśli. - z wesołością opowiadał Lucky patrząc na rozbawioną Archie. Po chwili zapytał:
- A panienka nigdy nie miała adoratora z dzieciństwa? Na pewno miała. - rzucił z miną w stylu "zacznę się śmiać, jeśli nie usłyszę".
Archie spoważniała, lekko tylko się uśmiechając, pogodzona ze wspomnieniami. Westchnęła i zaczęła opowiadać:
- Oj miałam. Miał na imię Brendan. Znaliśmy się od pierwszych rekolekcji, na które pojechałam, jak miałam jakieś 3 lata. Miał piegi, zawadiacki uśmiech i brązową, niemal lwią grzywę. Do tego był rycerski w każdym calu. Już jako kilkulatek przepuszczał kobiety w drzwiach, mimo że w większości przypadków drzwi były wtedy często silniejsze od niego i i tak ktoś mu musiał pomóc, bo się czasem klinował. Oczywiście ku rozbawieniu dorosłego otoczenia. I zawsze bronił słabszych. Zawsze. Nie ważne, czy miał 3, 4 lata czy 7. Byliśmy nierozłączni. Kiedy już rodziny zjechały się na obóz albo ja tuptałam do jego domku, albo on do mojego, a czasem spotykaliśmy się po drodze. Zaraz potem szliśmy na pomost nad jeziorem, nad którym stoją domki i okruszkami chleba karmiliśmy rybki. Chciał być policjantem, tak jak ja. Naszych rodziców bardzo bawił widok nas razem, choć wtedy nie rozumiałam dlaczego.Policjant, choć z przyjemnością słuchał tej opowieści, wiedział, że coś mu w niej nie pasuje. Cicho powiedział:
- Rozumiem, że on... - nie dokończył jednak, bo Arturia ze spokojem weszła mu w zdanie, by nie musiał kończyć...
- Tak... Padł ofiarą profesji swoich rodziców. Miał 9 lat.
- Też byli egzorcystami?- Są dalej. Oni przeżyli. A swoje młodsze dziecko nauczyli stawiania muru. - w jej głosie można było wyczuć pretensję...
Mimo ciężkiej chwili Roby spytał o co chodzi z murem. Taki policyjny nawyk: "gdy nie wiesz, a wiesz kto wie, to pytaj". Elbereth wyjaśniła więc.
- Jedną z pierwszych rzeczy, jakich rodzice mnie nauczyli, to odruchowo stawiać w umyśle mur. Polega na... no... postawieniu muru w umyśle. Zawsze wyobrażałam go sobie jako stary zamkowy, kamienny mur. Każdy wyobraża inaczej, po swojemu. Ma za zadanie nie wpuścić do umysłu bytu, który chce się tam dostać, by go przejąć lub osłabić. Jest na tyle skuteczny by go praktykować, jednak nie jest niezawodny. - dodała z westchnieniem.
- Dlaczego rodzice tego chłopca go tego nie nauczyli?- Uważali się wtedy za postępowych egzorcystów a wielu z takich uważa "mur" za bzdurę i przeżytek. Brendan zmienił ich nastawienie do starych metod. - mimowolnie zacisnęła pięści. Wzięła jednak głęboki wdech i rozluźniła się a delikatny, choć smutny uśmiech wrócił na jej twarz.
- Przynajmniej teraz już mu nic nie grozi... Robiemu zrobiło się głupio. Chciał się zreflektować a nie chciał sztucznie zmieniać tematu...
- Rozumiem. Przykro mi... Ale... to już ostatni kawaler w panienki życiu? Na pewno panienka o jakimś marzyła. Taki, z którym chciałaby mieć dom, dzieci. Nawet nieosiągalny. Nie uwierzę, jeśli panienka zaprzeczy. Jest panienka zbyt dziewczęca.Archie zarumieniła się na te słowa, jednak nim zaczęła mówić, chrząknęła nerwowo...
- Tak, był ktoś taki. Baaardzo dawno temu. Nie ma co wspominać. Tzn. jego jest co. Bardzo. Cudowny człowiek. A to było takie tam marzenie małej dziewczynki. - powiedziała uciekając wzrokiem gdzieś w podłogę...
- Tak?- EkhmekhmkapitanLaharekhmekhm... - Znów chrząknęła, tym razem tak, by ukryć słowa gdzieś między dźwiękami, z Nadzieją, że rozmówca nie zrozumie ale da spokój. Rozmówca zrozumiał i zrobiło mu się jeszcze bardziej niezręcznie...
- Uhum. Zaczynam dostrzegać pewną regułę. - odparł skrępowany. Do tego na dźwięk nazwiska i jego wspomnienia ożyły, bo znał kapitana. Jest jedną z wielu osób, które dotknęła jego śmierć. Ale czy powinien o tym mówić?... Wtem ze specyficzną smutną pogodą Ducha odezwała się Archie:
- Cóż, teraz przynajmniej żadnemu z nich nie zagraża Mrok... - a w jej głosie było słychać, że głęboko w to wierzy... Znów nastąpiła chwila ciszy, po której to panienka Otori zadała pytanie:
- A pan? Miał pan w dzieciństwie jakąś narzeczoną?- Ależ oczywiście. Byłem podwórkowym kasanową! - wesoło odparł policjant a Archie zaśmiała się szczerze. Postanowiła pociągnąć ten temat. W końcu wesołość wróciła!
- A taka ulubiona z narzeczonych z podwórka miała na imię? - spojrzała z udawanym sprytem na chorego.
- Oh, było ich zbyt wiele, bym pamiętał. Nie to, żeby mi wiek i pamięć nie pozwalały. - zawadiacko mrugnął do Archie. Kontynuował jednak coraz bardziej najpierw rozmarzając się we wspomnieniach, a później smutniejąc z każdym kolejnym słowem.
- Aż pewnego dnia w naszą okolicę przeprowadziła się z rodziną pewna dziewczynka. Miała śliczne, ciemne, falowane włosy, ujarzmiane warkoczem, który zaczynał się dwoma zaraz przy buzi i z tyłu łączył w jeden. Jej głos docierał wprost do serca a oczy lśniły jakimś takim wewnętrznym światłem. Była taka dobra, miła, dla każdego zawsze miała dobre słowo. Błyskawicznie podbiła serca połowy chłopaków z podwórka. Z resztą, co tu dużo mówić - podbiła serca wszystkich. A pewnego dnia... Pewnego dnia została moją żoną, czyniąc mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Ona nie tylko wprowadziła światło do mojego życia. Ona nim była... - Umilkł, by po chwili uśmiechnąć się rozmarzony
- Wkrótce znów będzie...Znów nastała cisza. Spokojna cisza. Pierwsza odezwała się Archie, rozumiejąc ze smutkiem, że dostała odpowiedź na swoje zastanowienia...
- Jak miała na imię?...- Lyriel... - nieobecnie odparł Lucky, choć było widać, że dźwięk tego słowa sprawił mu przyjemność...
- Piękne imię... - szerze powiedziała Hawkeye, uśmiechając się smutno ale ciepło.
- Była taka jak ono... - szepnął. Zamknął oczy i Archie pomyślała, że zasnął. Pogładziła go po ręce pocieszająco, sama nie wiedząc czemu powiedziała:
- Światło jest w nas... - i wstała, kierując się do drzwi. Nie miała okazji zobaczyć łzy, ściekającej po twarzy pana Hikoe ani delikatnego uśmiechu. Gdy już miała wychodzić usłyszała głos Luckiego...
- Panienko Otori?...- Tak? - odwróciła głowę w stronę policjanta...
- Czym jest dla panienki światło?Zaskoczyło ją to pytanie a odpowiedź na nie była jednocześnie banalnie prosta i trudna do wyjaśnienia. Spojrzała pytająco na Robiego ale udzieliła odpowiedzi.
- Światło to życie, to szczęście, to poczucie bezpieczeństwa. Oświetla nam drogę w Nocy, dzieciom płoszy potwory z szafy i spod łóżka. Do światła zawsze wszyscy lgniemy. Cieszy nas światło na końcu tunelu, bo oznacza, że wkrótce wyjdziemy z miejsca, w którym może spotkać nas krzywda a my nawet nie będziemy o tym wiedzieć. To ono sprawia, że ludzie się uśmiechają a rośliny rosną. To temat-rzeka. Dlaczego pan pyta?...Roby jednak nie dawał za wygraną:
- Co panienka myśli o mroku?- Jest wszędzie tam, gdzie światło. Ale też światło jest tam, gdzie mrok. Są nierozłączne. Bez mroku, nie docenialibyśmy wartości światła.- A jeśli jest mrok, jednak światła brak?...- Światło zawsze jest. Czasem po prostu musimy szukać Jasności w sobie, by rozświetliła nam ciemność.- A czy światło może przynieść cierpienie w jakiejkolwiek formie?- Może, jak wszystko inne. Po co panu...- Dziękuję to wszystko. A teraz pozwoli panienka, że się zdrzemnę. Do widzenia.- Ale...- DZIĘKUJĘ-TO-WSZYSTKO. - powiedział z naciskiem, po czym dodał -
Odmaszerować!Nie mogła się z nim spierać. Wiedziała też, że i on to wiedział. Spojrzała tylko na niego z wyrzutem ale podjęła zabawę. Stanęła na baczność:
- Tajes! - i wyszła, próbując rozgryźć, o co mogło Luckiemu chodzić...
***
Kolejne dni mijały jak poprzednie - na rozmowach o policji, Havocu, psie (a w sumie to szczeniaczku) Rinie, którego Lucky miał od niedawna a którym teraz zajmuje się sąsiadka, o przyrodzie, znów o Havocu - , choć parę razy było dramatycznie, gdy obce ciało w pobliżu serca policjanta przypominało o swojej wędrówce. Wszystko to i kilka innych wspomnień z tych chwil Arturia spisała w swoim pamiętniku.** Pewnego dnia Roby poprosił, by Archie przyniosła z sobą żarówkę. Taką zwykłą. Ale działającą. Sama Undomiel podejrzewała, że chce jej pokazać coś związane z jego magią, czyli - jak podejrzewała - magią światła. Nie zdradziła się jednak ze swoimi podejrzeniami, bo skoro członek policji magicznej nie chce mówić o swojej magii, to ona raczej nie powinna sama pytać. Prośbę o przyniesienie żarówki potraktowała z radością, jako swoisty akt zaufania...
Roby chwycił żarówkę, gdy mu ją podawała, jednak poprosił by jej nie puszczała, argumentując to słabnącymi siłami po ostatnich dniach zmagań z odłamkiem. Przy czym było dla niego ważne, by Archie trzymała ją obiema rękoma. No skoro prosi to czemu nie? Może to jakaś ciekawa sztuczka, która potrzebuje wykonywania jej tak a nie inaczej? Gdy wszystkie 3 ręce dotykały żarówki, ta zaświeciła się a Archie czuła przepływ mocy magicznej w żarówce, który i po niej się rozchodził. Lucky zaczął tłumaczyć, o co chodzi z tym drobiazgiem, na jaki może sobie pozwolić mag światła. Zaczął też schodzić na tematy emocjonalne, jak Brendan, jego żona, życie i śmierć, radość i smutek, relacje Havoc-ojciec Havoca. Archie mimowolnie wpadła w jego pułapkę, włączając się do rozmowy. W pewnym momencie Roby podrapał się po głowie, z wymalowanym na twarzy rozbawieniem patrząc na świecącą się żarówkę i nawijającą o duchowości światła Arturię. Dość szybko Hawkeye zorientowała się, że coś jest nie tak. Niemal nie upuściła żarówki...
- O rany, rany. Szybko łapiesz. - powiedział z podziwem. -
Mi to zajęło dwa dni.- T-to sztuczka. To pan sprawia, że żarówka świeci...- To nie sztuczka. Albo inaczej: tak, to jest sztuczka ale tym razem nie moja. To pierwsza sztuczka, jakiej się panienka nauczyła oficjalnie jako mag światła. - Wiedziałam!... Ale mógłby pan sprawić, że żarówka świeci się mimo tego, że pan jej nie dotyka? I mam na myśli sytuację inną niż ta, w które zmusza pan kogoś, by świecił za pana.Roby uśmiechnął się szeroko...
- Mógłbym. I panienka też kiedyś będzie umieć. Zapadła cisza, którą przerwał policjant błagalnym niemal głosem:
- Proszę mi pozwolić panienkę nauczyć. Proszę mi pozwolić uwolnić tego anioła, który w panience drzemie, nim wrócę w objęcia mojej rozświetlonej Lyriel. Ma panienka dar. Już czas go zbudzić...W pierwszej chwili nierozważnie poderwała się i ruszyła do drzwi, spłoszona. Lucky jej nie zatrzymywał. Tuż przed nimi stanęła, walcząc od dłuższej chwili z własnymi myślami. Czytała kiedyś o magach światła. Bywali dobrzy, bywali źli, zabijali i leczyli, było też wśród nich kilku egzorcystów. To od niej zależy, co z tym zrobi, a czy jeśli wyjdzie teraz tymi drzwiami, szansa jeszcze się nadarzy? Czy w ogóle porozmawia kiedykolwiek z tym człowiekiem? Do tego to tak wiele dla niego znaczy. Skojarzyła też imię Lyriel, jednak nie wie, czy tylko czytała, czy też słyszała o niej. Była kobietą, zmarłą tragicznie wiele lat temu. Była też magiem wszechświatła (czyli światła pod - dosłownie i w przenośni - każdą postacią). Gdy przemyślała teraz wiele ze słów Robiego doszła do wniosku, że to właśnie Lyriel nauczyła go magii. Nie mieli dzieci, więc może w ten sposób Roby chce po sobie zostawić właśnie takie dziedzictwo? Takie, które może można przekazać dalej? Evenstar zdawała sobie też sprawę, że jeśli teraz wyjdzie, może nigdy nie dostanie odpowiedzi. Odwróciła się w stronę łóżka pacjenta a na jej twarzy malował się dobroduszny uśmiech zgody:
- Dobrze. Chcę podążać Jasną Stroną Mocy...***
Rozpoczęła się nauka. Jako, że u Luckiego coraz częściej pojawiały się sytuacje, kiedy nie było wiadomo "czy to już?", Archie przykładała się jak mogła, by jak najmniej go męczyć. Douczała się w domu, z ksiąg rodziców. Korzystała też z ich pomocy, którzy widzieli i doświadczyli niejednego. Oni sami nie byli zmartwieni nowym celem córki, choć wiedzieli, że nie każdy z ich środowiska może to pochwalać. Trudno, nie pierwszy i nie ostatni raz. Gdzieś w głębi czuli - szczególnie ojciec - że Archie to świetny mag wszechświatła. Wszak tak naprawdę była nim od zawsze...
Pewnego dnia, w jednej ze starszych ksiąg o magii światła znalazła... COŚ. Jednocześnie ucieszyła się i zasmuciła, myśląc o chwili, w której użyje tej wiedzy. Od razu przystąpiła do nauki, wyjątkowo w tajemnicy przed wszystkimi...
Chwila o której pomyślała, wkrótce nastała. Wiadomo już było, którego dnia się to stanie, bo odłamek sprawiał potworne cierpienie, z którym już leki przeciwbólowe nie dawały rady a i z oficjalnie dostępną w szpitalu magią było ciężko. Zdjęcia rentgenowskie i inne badania też dołożyły "swoje". Havoc wbiegł do szpitala, ku swojemu zdziwieniu i przerażeniu trafiając na swojego ojca. Ten położył mu rękę na ramieniu i zaprowadził do sali, gdzie leżał Lucky. Choć widać było męki, jakie przeżywa policjant, ten starał się tego nie okazywać. Zgromadziło się wiele osób, które chciały i miały psychiczne siły, by go pożegnać. Nie wpuszczono nikogo, kto mógłby zacząć lamentować nad umierającym. Miał odejść w spokoju...
Arturia też była na miejscu, jako jedna z pierwszych ale to raczej dzięki wolontariatowemu przywilejowi. Stała obok łóżka, tuż obok lekarza, który miał wypisać akt zgonu, trzymając w swojej dłoni dłoń maga światła, by ułatwić mu w skurczach bólu. Do ostatnich sekund Lucky był przytomny, rozmawiał z zebranymi. Wtem nastąpiło nieodwracalne. Twarz Robiego, mimo wysiłku, wykrzywiła się w strasznym cierpieniu, a sam mężczyzna niemal nie pogruchotał kości dłoni Arturii. Straszny też ból przeszedł po twarzach zebranych, bo wiedzieli, że to już teraz. Kilka osób wyszło, bo nie umiałoby się powstrzymać przed szlochem...
Nagle Robiego otoczyła jasność a ból ustał. Ze łzami spojrzał na Arturię. Przez kilka pierwszych sekund nie rozumiał co się dzieje, jednak wkrótce uśmiechną się do niej ciepło.
- Kojące Światło... - wyszeptał.
- Nie wiedziałem, że znów je ujrzę...Zdziwił ją. Nie wiedziała, że je zna. A więc Lyriel miała aż tak starożytne umiejętności. Z pogodą na twarzy Vesper pogładziła go po policzku. Spojrzał na Havoca, starającego się ukryć przerażenie małego chłopca...
- Dziękuję wam. Czuję się, jakbym zostawiał tu syna, który zawsze miał dla mnie czas... i córkę, którą otwarłem na magię mojej żony..."Szczurek" był na skraju ale nie dawał za wygraną. Chciał zostać do końca. Nie rozumiał też części słów kumpla ojca ale to dlatego, że blask Arturii widziała tylko ona i umierający policjant. Ona sama trwała, dając mu świadomość wolną od bólu, spokojna jak ciepły letni poranek...
Wtem po drugiej stronie łóżka stanęła kobieta i chwyciła w swoją dłoń... drugą dłoń Robiego. Powiedziała do Arturii:
- Pozwolisz, że dalej ja go poprowadzę? - choć jej uśmiech nie był szeroki, był ciepły, promienny. Undomiel odpowiedziała jej skininiem głowy i uśmiechem.
- Oczywiście, pani Hikoe. - odpowiedziała kobiecie, o długich ciemnych, falowanych włosach, blasku w oczach podobnym do tego Arturii i tak pięknej urodzie dobrej osoby, jaką rzadko się spotyka. Zebrani spojrzeli w miejsce, w którym stała kobieta a tych, którzy znali historię Luckiego przeszedł dreszcz, jednocześnie pogłębiając wzruszenie. Nowoprzybyła spojrzała za siebie po czym znów spojrzała na Archie:
- Pewien mały dżentelmen prosił, by ci przekazać, byś się nie martwiła, że tak będzie zawsze i żebyś ruszyła dalej. Ponoć wiesz, co to znaczy.Archie ścisnęło w środku. Wiedziała...
- Chyba też wiem. - złośliwie wtrącił Lucky. Spotkał się ze spojrzeniem młodego maga światła
- No co?! Zaraz i tak odchodzę. Mogę być wredny. A dzieciak ma rację. A od siebie dodam: pilnuj prawa i porządku, młoda damo. - po czym mrugnął do Arturii. Wziął głęboki wdech, na który pozwalało magiczne znieczulenie Niedźwiedzicy po czym spojrzał najpierw na zebranych, potem na Archie, by spojrzeć na Lyriel.
- A teraz pozwolicie, że udam się na spacer z żoną. Dawno się nie widzieliśmy i mamy sporo do omówienia. Odda mnie panienka? - z ostatnim zdaniem znów spojrzał na promieniejącą dziewczynę...
- Nie mam mocy, by pana trzymać. Proszę iść a ja zamknę za panem drzwi. - jej głos z pewnością docierał daleko w głąb, do najciemniejszych miejsc duszy Robiego, których z każdą chwilą było coraz mniej...
Lyriel schyliła się, by go pocałować, a on zamknął oczy, czekając na tę chwilę z utęsknieniem. Vesper poczuła, jak ręka policjanta staje się coraz cięższa, i jak rozluźnia się jej uścisk. Roby "Lucky" Hikoe odszedł do Światła...
***
Na granicy dnia i Nocy osoby, które były ostatniego dnia z Robim (oraz sporo innych, poinformowanych), spotkały się na wrzosowiskach nad klifem. Wszyscy dostali od Havoca dokładne instrukcje, jak dotrzeć na miejsce pogrzebu. Chłopak wygłosił przepiękną mowę pożegnalną, by w końcu wziąć urnę w ręce i z czcią wysypać jej zawartość, by uleciała wraz z wiatrem, nad wodą i wrzosami. Na wrzosowiska opadła niesamowita cisza a mały Rin, siedzący na kolanach Arturii, wtulił w nią łepek, by skamlnąć cichutko ale tak, by nikt nie słyszał. Jakby szczenię nie chciało zakłócać ceremonii. Archie do tej pory trzymała się nieźle (szczególnie, że wiedziała o innym świecie więcej niż większość) jednak reakcja teraz już jej psiaka skruszyła siłę i Archie mimowolnie chlipnęła. Położyła dłoń na łebku Shiby i pogłaskała z czułością a ten z ufnością się w nią wtulił jeszcze bardziej.
Po ceremonii na wrzosowiskach zostali tylko Havok, Hawkeye i Rin, teraz już brykający wesoło. H&H usiedli na kamieniu, plecami do siebie...
- Lyriel naprawdę po niego przyszła? - zapytał po chwili ciszy Havoc.
- Naprawdę. Spotkałeś ją kiedyś?- Nie. Znam tylko z opowieści i zdjęć.- Jest niesamowita. - z ciepłem wspomniała spotkanie ze zmarłą.
- No, to w końcu Lucky może być szczęśliwy. Tak już do końca.- Aham. Lepszej emerytury by nie miał...Znów nastała cisza. Znów pierwszy odezwał się Havoc...
- Wiesz, że uwzględnił cię w testamencie?...Archie mocno się zdziwiła. Dostała od niego magię - najlepsze, co mógł jej dać. Trochę więc zaniepokoił ją wpis z dokumentu.
- Masz jego ulubioną strzelbę. - rozładował napięcie "Szczurek".
- Stara ale świetnie utrzymana. I wciąż sprawna. Trochę ci jej zazdroszczę. Miałem fioła na jej punkcie, jak byłem mały.Arturii zrobiło się głupio. Nie dość, że dostała coś cudownego, czego prędzej nie pragnęła to jeszcze ma coś, co marzyło się komuś innemu, kiedy ona o tym nie miała pojęcia...
- Zatem to ty powinieneś ją wziąć. Ja nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Ty co od niego dostałeś?- Nieee... Jest twoja. Ja dostałem wszystko inne. Mieszkanie, samochód, pieniądze. Może w końcu mniej będę zależny od ojca. To mi ułatwi życie. Heh... Ten facet nawet po śmierci się o mnie troszczy... A strzelba jest twoja i już. Jeszcze by mnie nawiedzał za karę, że ci ją wziąłem. - dodał z rozbawieniem...
- Oj, to lepiej nie. Rzeczywiście. Zza grobu rzadko wraca to, co dobre. - Pół żartem pół serio odparła Arturia.
- Jacy my jesteśmy zgodni, Siostro - i szturchnął ją łokciem w plecy. Archie się zaśmiała.
- Dopiero od dzisiaj to wiesz, Bracie? - powiedziała zaczepnie.
- A kto jest lepszym Bratem? Ja czy Merlin?Teraz to Havoc dostał szturchańca w plecy.
- Merlin to mój brat biologiczny i przyjaciel. Ty jesteś moim bratem przyszywanym i przyjacielem. Naprawdę mam odpowiadać bezpośrednio na twoje pytanie?- Jesteś zbyt rodzinna. - w głosie było czuć udawany smutek. Po chwili zamyślenia
- Ale w sumie aż dziwne, że sami wcześniej na to nie wpadliśmy, nie?- No. - potwierdziła. Fakt faktem, braterska więź łączyła ich od dawna.
Nastała kolejny spokojny moment zadumy, przerwany przez radośnie brykającego Rina. Wpadł na Havoca i wytarł pyszczek w spodnie chłopaka, zostawiając na nich... popiół? To samo zrobił, gdy po chwili tulił się do nóg Archie. Chłopak spojrzał na szczeniaczka z lekkim wyrzutem ale też z sentymentem. Archie się zaśmiała...
- Rin! Teraz ani tego jak ztrzepnąć, ani jak spodni wyprać. Będę musiał kupić nowe. Podstępna bestia. Widać, że byłeś psem Luckiego. Psiak radośnie zaszczekał potwierdzająco na ten zarzut. Nastał kolejny długi moment. Na niebie pojawiało się coraz więcej gwiazd.
- Hawkeye?- Hm? - Idziesz do policji?- Teraz? Nie.- Nie dał ci listu polecającego?- Chciał. Nie przyjęłam. - Czemu?- On się dostał do niej sam. I wielu innych też. Ułatwianie sobie nie zawsze jest dobre. Ale kiedyś wstąpię...- Ehh... Założę się, że jakby miał córkę, byłaby taka jak ty.Parsknęła śmiechem ale podjęła temat.
- A gdyby miał syna, byłby taki jak ty. Choć pewnie miałby lepszy gust do kobiet - i roześmiała się na dobre.
- No wiesz? To był cios na wysokości kabury udowej! - ale też już się śmiał.
Zamyślili się, wpatrując się w gwiazdy. Znów Havoc odezwał się pierwszy...
- To teraz jesteś jaśnie wielmożnym magiem światła? - udawana pogarda.
- WSZECHświatła. Pamiętaj: WSZECHświatła, mój drogi. - równie udawane wywyższanie się.
- To teraz będziesz naszym Słońcem? - udawanie parsknął.
Archie zamyśliła się. Po chwili odpowiedziała:
- Jeśli kiedykolwiek będę oślepiać najbliższych, walnij mnie w łeb. Chcę być Gwiazdą. Ale nie pomyśl źle: nie sceniczną. Chcę być dla ludzi Światłem w Ciemności. Jak Gwiazdy lub Księżyc w środku Nocy...- Hawkeye?- Hm?- Już jesteś.Archie przekrzywiła głowę, pozwalając jej opaść na ramię Havoca. Nad nimi jaśniała konstelacja Smoka.
** Mam pomysły jak to ma wyglądać ale niemiłosiernie wydłużyłoby historię, więc chciałabym te fragmenty przerzucić do opisów dodatkowych...