Wszystko wskazywało na to, że kosmicie skończyła się cierpliwość i diametralnie zmieniło się jego podejście do Gonzalesa. Chłopaczek uśmiechnął się. To całe zło, które wiedziało, które go prześladowało, w końcu doceniło młodego Gonzalesa, że zdecydowało się na ostateczne starcie z młodym bohaterem, który z każdą sekundą był coraz bardziej podekscytowany. Nawet, jeśli to miałby być tylko sen, to Gonzales miał zamiar dać z siebie wszystko. Pokazać temu kosmicie, że nie bez powodu ten biały znaczek widnieje na karku młodego, ale jakże walecznego i zdeterminowanego wróżka. Nie bez powodu reprezentował tę niezwykle potężną i dumną gildię, która niejedno już przetrwała, z niejednym złem musiała się zmierzyć i wszystkie je przetrwała. Kolejne zło stanęło naprzeciwko Gonzalesa, który czuł to, że potęgo jego przyjaźni może doprowadzić go do zwycięstwa. Przeważyła już nad cierpliwością kosmity, pozostało jeszcze pokonać samego kosmitę.
...Doszło do zderzenia...
Dwóch mocy, dwóch sił, dwóch potęg, można by powiedzieć. Dobro i zło znowu się ze sobą zmierzyło. To pierwsze reprezentował waleczny Gonzales, a to drugie było istotą systemu, który dominował nad światem, a jego przedstawiciel był mrocznym, geniuszem zła. Tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy Gonzalesa. W chwili, kiedy ognista moc, siła płomieni starła się z promieniami zagłady kosmicznych istot, w głowie Gonzalesa pobrzmiewały słowa złego. Chciał, żeby Gonzales udowadniał mu jak ważna jest dla niego gildia i jak ważni są dla niego przyjaciele. Gonzales wewnątrz siebie wiedział, iż rzeczywiście nic takiego nie musiał udowadniać. Miał świadomość jak wiele oni dla niego znaczyli i jak wbrew pozorom wiele on znaczył dla nich. W Fairy Tail każdy był specyficzną jednostką, tworzącą wspaniałą grupę. Być może bez któregoś członka ta grupa dalej by istniała, ale byłaby okaleczona, zdeformowana. W Fairy Tail każdy był wyjątkowy, ważny i niezastąpiony...
...Białe płomienie przyjaźni ścierały się z potęgą kosmosu...
W głowie Gonzalesa coś tak jakby pykło, że nie odczuwał niczego, co go otaczało, kiedy strumień energii napierał na jego ognistą falę. Mistrzowski Rozgłośnik Puszczonego Basu i Genialnego Bitu podłapał stan emocjonalny Gonzalesa. Chłopak miał od dawna przygotowany na chwilę takie jak ta odpowiedni sołndtrak i to była właśnie odpowiednia chwila, żeby ten miał zabrzmieć na pełen regulator.
Soundtrack...- NIE!!! NIE TEN!!! - krzyknął w chwili impasu Gonzales, a Mistrzowski Rozgłośnik Puszczonego Bassu i Genialnego Bitu, zamilknął i zmienił melodię, po wybrzmieniu pierwszych słów, a Gonzales ponownie skupił się całkowicie na odpieraniu energetycznej fali.
Wtedy załączył się właściwy Sołndtrack...
Właściwy Soundtrack......Jedynie pierwsze dźwięki z Rozgłośnika docierały do uszu Gonzalesa...
Zaś w jego serduszku rozpalało się ognisko wiary, ale również tęsknoty za swoimi towarzyszami. Chłopiec bardzo dobrze pamiętał pierwszy dzień, w którym to przybył do gildii. Mały psotny Gonzales został tam odesłany, gdyż tylko taka gildia jak Fairy Tail byłaby w stanie tolerować jego nieustannie niewinne żarty.
Białowłosy chłopaczek prowadzony przez rodziców za ręce, uśmiechał się złośliwie do mijanych przez nich osób. Większości z nich niejeden żart wywinął, niektórym dość wredne. Na plecach dźwigał niebieski plecaczek z rzeczami, które były mu potrzebne w życiu codziennym. Budynek przed, który przyprowadzili Gonzalesa jego rodzice był duży i początkowo wzbudził w chłopcu zachwyt, ale po chwili zaczął patrzeć na swych rodzicieli z oburzeniem.
- Mamo, tato! Ja mówiłem, że ja nie chcę do szkoły! To nie ma sensu!
- Gonziu... To nie szkoła, to taki... - powiedziała jego matka, ale nie mogła znaleźć właściwego słowa.
- Plac zabaw! - odpowiedział za nią ojciec, uśmiechając się do chłopca. - Taki wielki, ogromny, na którym możesz robić co tylko ci się podoba! Oni tam uwielbiają żarty! A przy okazji, może dzięki nim zostaniesz wspaniałym magiem!
- Takim jak ty kiedyś byłeś tato? - spytał chłopiec z podziwem.
- Hehehe... Nawet lepszym! Przeżyjesz sam wiele ciekawych, epickich przygód, o których san będziesz mógł opowiadać. - odrzekł mu ojciec, poprawiając okulary.
- I poznasz tam przyjaciół, których będą bawić twoje niewinne, przemiłe żarty - dopowiedziała jego matka.
- Ale epicko! - oznajmił chłopiec, wyrywając łapki z uścisku rodziców, żeby wyjąc z kieszonki epickie, czarne okulary, które wpierw przetarł, a potem założył. - To naprawdę świetny plac zabaw!
- Właściwie to nie plac zabaw a gildia magów... A zwą ją Fairy Tail - oznajmił ojciec chłopca, rozradowany jego entuzjazmem, aczkolwiek płomyczki w oczach chłopca nieco go zaniepokoiły. Wolał jak najszybciej oddać go pod odpowiedzialność gildii, nim ten zdążyłby jeszcze coś nabroić na jego konto.
- Będziemy do ciebie pisać! I pamiętaj, żeby myć rączki, zęby i żeby się uśmiechać! - powiedziała jego matka na odchodne, kiedy chłopaczek pędził już w stronę gildii.
Od tego dnia zmieniło się tyle, że Gonzales nabrał doświadczenia, a i humor mu się całkiem wyostrzył. Jego niewinne żarty były śmieszniejsze, a poza tym przemierzył niemały kawałek świata. Przeżył niejedną przygodę, o której z dumą mógł opowiadać w gronie swych przyjaciół. No i przy okazji zebrał multum epickich artjefektów, o różnych zastosowaniach, ale no jednak były. Jednakże najważniejsi, to byli akurat jego przyjaciele, jego towarzysze, jego nakama, którzy nieustannie go wspierali w chwilach trudnych i nietrudnych...
(NAKAMA PAŁAR!) Każdy z nich był wyjątkowy i każdego z osobna Gonzales darzył ogromnym uczuciem.
Mistrzyni Alezja była dla niego prawie jak druga matka. Ogromnie wiele znaczyło dla Gonzalesa, że była w stanie tolerować jego niewinne żarty i pomimo zniszczeń i przypałów, jakie powodował chłopiec, nigdy go nie odrzuciła, nie skarciła nazbyt okropnie i pozwoliła mu pozostawać w gidii.
Wielce podziwiał Takarę, która nagle gdzieś zniknęła, lecz Gonzales nie mógłby jej zostawić samej sobie. Dla niej był gotów wyruszyć w podróż choćby i na drugi koniec świata, wierząc, że ona byłaby gotowa zrobić dla niego to samo.
W Fairy Tail nie mogło oczywiście też zabraknąć tak potężnych magów jak Torashiro, który prawie osiągnął pierwsze miejsce w Igrzyskach Magicznych. Gonzales wiedział, że tego dnia musiał być niezwykle wykończony, że nie osiągnął sukcesu. W końcu epiccy wróżkowie są zbyt potężni! Ich miejsce jest na podium! O ile nie są zmęczeni...
I pamiętał też Kuyomę, olbrzyma, który podobno był synem Takary i Tory. Gonzales nie pamiętał kiedy ostatnio dane mu było spotkać kogoś podobnie śmiesznego, ale miał on znak gildii, więc zarówno on był przyjacielem Gonzalesa.
Podobnie jak i Pyza z Mięsem, Abri, Hotaru i właściwie to każdy, kto gdzieś miał ten znaczek. Znaczek wróżki z ogonkiem.
Zaś najbardziej epickim wróżkiem i wręcz wzorem do naśladowania dla Gonzalesa był nie kto inny jak Samael, którego to Gonzales podziwiał i któregoś dnie chciał być tak epicki jak on. Gdyby jemu przyszło walczyć w obronie honoru Fairy Tail, z pewnością by nie zawiódł. Z pewnością jego błyskawice roztrzaskałyby Advetypka w drobny proch i pył. Nic by z niego nie zostało! A Gonzales miał zamiar być taki jak on. Być może pochwaliłby Gonzalesa za jego waleczną postawę. Za to, że walczył... Za to, że się nie poddawał... Za to, że walczył w imię Fairy Tail!!
...Promienie energii zaczęły dominować nad płomieniami Gonzalesa i spychać je do chłopca...
Jednakże ten mimo wszystko się nie poddawał! Walczył, ponieważ wierzył w to, że jego przyjaciele w niego wierzą. Wręcz są wraz z nim. Czuł, jakby każdy trzymał mu rękę na barkach, na karku, gdzie widniał symbol ogoniastej wróżki, by go wspierać. Płomienie Gonzalesa nie były tylko i wyłącznie jego płomieniami. Były one płomieniami całej gildii... Całe Fairy Tail miało swój wkład w potęgę tych płomieni. Gonzales wręcz słyszał w swojej głowie, jakby to do niego przemawiali jego towarzysze i każdy mówił mu:
Dasz sobie radę..., oprócz Pyzy, która robiła:
PUCIUUUUUU~. Wpierw każdy z osobna mu to mówił, a potem krzyknęli mu to wszyscy razem, a sam Gonzales też wtedy krzyknął...
- DAM SOBIE RADĘ!!!I poczuł, że nie było już dla niego żadnych ograniczeń. Płonął w nim już nie biały ogień, lecz złoty płomień Fairy Tail!!! Jego Oura buchnęła jeszcze mocniej!!!
Zatem można przejść oto do właściwego starcia i czynów Gonzalesa. Chłopiec pomimo swej ogromnej wiary i buchającej w nim mocy nie należał do tych, co są w stanie siłować się w mocy zaklęć. Co prawda mógłby nawet na chwilę odzyskać przewagę, ale atutem Gonzalesa nie była jego destruktywność, a szybkość. Poza tym, jakaż to by była epickość, gdy wszystko miało się zakończyć tym jednym, choć epickim, to jednak wciąż tylko jednym zaklęciem?! Pomimo odczuwalnego braku ograniczeń, był przed nim kosmita, który też musiał posiadać ogromną moc. Lecz Gonzales był gotów, by z tą mocą się zmierzyć!
Odepchnąłby tylko promień Adversariusza, żeby odskoczyć w tył i używając
Flash Fly C, zwiększyć odległość między nimi. Gonzales wylądowałby cofnięty o kilka metrów, po czym odpalając
Flash Run C, zacząłby biec dookoła kosmity, co jakiś czas odpalając
Flash Fly C, by na pełnej mocy wzlecieć w górę, lub w dół. Spodziewał się, że strzelające promieniami czaszki nie pozostaną bezczynne i niejednego promienie Gonzales musiałby unikać, lecz wolał to, niż mierzyć się z nimi na siłę. Gonzales był szybki i sprawny. Potrafił biegać szybko, zostawiając za sobą mnóstwo ognistych śladów. I właściwie to chciał ich narobić jak najwięcej. Co jakiś czas strzelałby w kosmitę tęgim
Flash Bangiem B, by mu poprzeszkadzać i narobić jeszcze więcej ognia. Choć od przeszkadzania miał nieco słabsze zaklęcia, to jednak Gonzales w tej chwili nie bawił się w półśrodki. Sprawa była jak najbardziej poważna i jak najbardziej poważnie należało do niej podejść...
W pewnym momencie Gonzelas wzleciałby w górę za pomocą
Flash Fly C, starając się wymijać i unikać wszystkich ataków, by nagle zacząć lecieć wprost na jedną z czaszek, której miał zamiar wyjechać solidnym
Flash Bangiem B, takim kontaktowym, który miał roztrzaskać ową czaszkę.
Potem leciałby dalej, ciągle na pełnej prędkości i w powietrzu odpaliłby swojego ulta
Flash Snake A. I dalej leciałby, mając z obydwu stron ogniste węże, które miały zmiażdżyć drugą czaszkę, jeden z prawej, drugi z lewej. Natomiast Gonzales pozostawał cały czas w ruchu.
Kiedy zniszczyłby obie czaszki, latałby wokół Adversariusza, chcąc na arenie zostawić jak najwięcej swojego ognia.
I nagle zatrzymałby się w powietrzu, wziąłby głęboki oddech, z którego wypuszczeniem stworzyłby
Flash Kamikadze Ghost! A, który podzieliłby się na dwa mniejsze Gonzalesowe duszki. Ta ognista trójca w locie spoglądałaby na kosmitę.
- Oto czas na...- Najbardziej epicką technikę...- ULTIMATE GONZO FLASH SUPER NOVA!!! - wrzasnął Gonzales, zamieniając się w ogień za sprawą
Flash transformation B. Lecz to nie wszystko... Nie bez powodu Gonzales wypełniał pole walki ogniem. Miał zamiar w tej chwili go całego wchłonąć w siebie, by uzyskać jego jak największe stężenie, jak największą temperaturę i jak największą moc...
A po co przyzwał duszki? Żeby te poleciały prosto w oczy Adversariusza z radosnym okrzykiem...
- Baaaaobaaaab!!! - ponieważ drzewko "Banzai" było zbyt mainstreamowe... Miały być dla niego przeszkadzajką, w czasie gdy Gonzales będzie zbierał ogień, po którego wchłonięciu, no po prostu gigantyczną falą ognia z epickimi czarnymi okularkami, wleciałby w kosmitę, by go spopielić... Zdeizntegrować... Zniszczyć... A to wszystko ku chwale epickiej Fairy Tail! A kiedy przedarłby się przez pierwszą warstwę kosmity, wtedy uwolniłby moc całego tego ognia, by rozerwać Adversariusza od środka i na powrót stać się Gonzalesem... Trochę zdyszanym i zmęczonym... Bo takie epickie akcje zazwyczaj kończą się ciężkim łapaniem oddechu... Z wybuchem w tle.